niedziela, 16 grudnia 2012

"Paryż Wschodu", "Królowa Orientu", "Najdalszy zasięg morza" czyli czas na Szanghai .


Agu:
Nadszedł koniec i naszego pobytu u Asi. Mam tu na myśli mnie i Mikołaja :). Z poprzedniego postu Ewy wiecie bowiem, że się rozdzieliliśmy. Ale zanim dojdę do tego chciałabym jeszcze napomknąć o pobycie w Xi'an. Aśka jest niesamowita. Czas jaki tam razem spędziliśmy był naprawdę wyjątkowy :) Począwszy od faktu, że w końcu było z kim poplotkować o wspólnych znajomych :p, poprzez miłą kolację w gronie innych "nauczycielek" - Polki i Włoszki, a skończywszy na wspaniałej imprezie w świetnym lokalu w Xi'an :) Wytańczyliśmy się na całego i to za darmo :) Wejście było za free, co mnie osobiście bardzo zaskoczyło jak zobaczyłam standard lokalu, a jakiekolwiek trunki odpuściliśmy sobie widząc, że najtańsze piwo kosztowało 55juanów czyli jakieś 28zł :p hehe. Warto wspomnieć, że to nasza pierwsza impreza w klubie podczas tej wyprawy! :D Słysząc od Asi historie o "szalonych chińczykach" na parkiecie, musieliśmy to sprawdzić! I faktycznie znalazło się takich kilku. Pozostałe wieczory spędzaliśmy na  wspólnym oglądaniu filmów, a czasami jedynie  przy blasku świec (wtajemniczeni wiedzą czemuż tak:p) przegadywaliśmy całe nocki :) W ciągu dnia zwiedzaliśmy miasto, czasami jedynie włóczyliśmy się z uczniami Asi po sklepach (nie ma jak osoba, która może się dogadać po chińsku :)). Razu pewnego Mikołaj postanowił poczuć prawdziwą wolność i wyruszył spenetrować pobliskie góry Hua Shan. Zamierzał spędzić tam dwa dni ale na trasie spotkał chińską grupkę studentów i wraz z nimi, przemierzył cała  zaplanowaną trasę w jeden dzień.  Wspaniałe widoki, przez nas tym razem oglądane jedynie na zdjęciach. Innego dnia pojechaliśmy oglądać słynną Terakotową Armię. Rzeczywiście jest to swego rodzaju majstersztyk, miło było to zobaczyć, ale żeby chcieć tam po raz kolejny pojechać...raczej nie :) I tak beztrosko upłynął nam kolejny tydzień wyprawy. Czas zbierać się dalej ;)  Po 15h spędzonych w pociągu dotarliśmy do Szanghaju. Szanghaj jest największym i najludniejszym miastem Chin, a co za tym idzie największym chińskim ośrodkiem gospodarczym, finansowym i komunikacyjnym, a także trzecim co do wielkości portem morskim na świecie.
 Spacerując w poszukiwaniu metra, zadzieramy nosy oglądając drapacze chmur :) Po ok 40 minutach dotarliśmy do domu mojej Cioci i Wujka, którzy mieszkają tutaj już 10lat :) Bardzo miło było się z nimi zobaczyć:)  Okolica w której mieszkamy jest świetna! Do najważniejszych punktów miasta jest bardzo blisko.
Z balkonu mamy widok na najwyższy budynek (w tym momencie jest to Shanghai World Financial Center i ma wysokość 492m, ale tuż obok trwa budowa kolejnego mającego go przewyższyć Shanghai Tower) Ale to nie koniec zachwytów, teraz zaczęła się rozpusta :D! Każdy z nas dostał swój osobny pokój, kartę na wszelkie środki transportu i zestaw map z wyszczególnionymi miejscami wartymi zobaczenia. Wujostwo było przygotowane pierwszorzędnie na naszą wizytę:) Korzystając zatem z udogodnień, wyruszamy codziennie odwiedzać kolejne zakątki. Zwiedzamy Szanghai jak również pobliskie miejscowości. W wolnych chwilach towarzyszyła nam Ciocia,  opowiadając różne ciekawostki. Jednego dnia byliśmy w Suzhou, jakieś 80km od Szanghaju i ten wypad zaliczam do jak najbardziej udanych. Mawia się, że jest to miasto parków i kanałów. Bardzo urokliwe miejsce. Przez jeden dzień nie udało nam się zwiedzić wszystkich atrakcji, ale te które zobaczyliśmy np. Tiger Hill wywołało pozytywne wrażenia. Szukając busa jadącego do największego tu The Humble Administrator's Garden  poznaliśmy pewnego policjanta. Ku naszemu zdziwieniu, mówił on po angielsku i pomógł odnaleźć odpowiedni autobus. Pochwalił nam się przy okazji swoim nowym małym "radiowozem" i zaproponował żebyśmy czekając na transport posiedzieli w nim :) Piękno tego miasta i przyjazność bijąca od tutejszych ludzi wzbudziło chęć powrotu kiedyś do Suzhou.
 Kolejnym odwiedzonym miasteczkiem było "pływające" Zhujiajiao nazywane także "Wenecją Szanghaju". Wąskie uliczki, liczne mostki, świątynie, poprzeplatane rzeczkami, a na nich pływający chińscy gondolierzy. Całkiem ciekawy obraz :)  Wujek Marek i Ciocia Jola zadbali również o to, by przypomnieć nam polskie smaki, a także dali okazję spróbować odmiennych kuchni. Domowej roboty rosołek, kotlety z ziemniakami i surówką, ciepły chlebek z masłem i białym serkiem... ech żyć nie umierać :) Jak nie wiele trzeba człowiekowi do szczęścia! :D  Pewnego razu poszliśmy wraz z nimi i ich znajomymi (również polakami mieszkającymi tutaj dłuższy czas) na kolację. Japońska Restauracja, osobisty kucharz, i mnóstwo nowych dla nas smaków: surowy tuńczyk i łosoś z pastą wasabi, małże, tutejsze ryby, krewetki przygotowane na kilka sposobów, jagnięcina z czosnkiem, a do tego japońskie wino! Wszystko było pyszne! Wieczór niesamowity, zakończony wspólnym śpiewaniem polskich hitów ;)  Kiedy indziej mieliśmy okazję spróbować żab przyrządzonych na ostro, wątróbki z gęsi, oraz jagnięciny podanej na ogromnej kości, ze środka której na koniec wysysało się szpik. Niesamowite doświadczenia kulinarne. Mikołajowi smakowało wszystko, mi rzecz jasna jako dziewczynie niektóre specjały nie przypadły do gustu;p  Tak przyjemnie upłynął nam pierwszy tydzień pobytu tutaj. Ale to dopiero początek, ponieważ posiedzimy tu znacznie dłużej ;)
Jakiś czas temu wujek kupił szczeniaka. Jest to prześliczny 3 miesięczny mastif tybetański i wabi się Daszan (co oznacza "duża góra"). Już przed naszym przyjazdem wujek skontaktował się ze mną i zapytał czy nie zechciałabym się nim zając przez czas kiedy On z Ciocią będą w Polsce.  Długo się nie zastanawiając, zgodziłam się :D Od wczoraj ja, Mikołaj i Daszan zostaliśmy sami w domu. Grafik zwiedzania troszkę się zmienił, gdyż wskoczyły mi dodatkowo spacerki z "maluchem", ale to niczemu nie przeszkadza :) a wręcz daje dużo radości ;]. Zatem jest to mój pierwszy dłuższy przystanek na "pracę" ;)  zostaję tu bowiem do ok 10 stycznia. Mikołaj natomiast posiedzi z nami do świąt, po czym  pojedzie na południe najprawdopodobniej do Ewy Kamila.   :)

Agu

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Chiny ciąg dalszy



Podczas pobytu w Pekinie zostaliśmy zaproszeni do mieszkania państwa Liu by poznać prawdziwe życie chińczyków. Qien i jego żona Daan mieszkają w Pekinie, ale 50 km od centrum. To przemysłowa okolica, "pracownicze" zaplecze Pekinu, pełne fabryk i dymiących kominów. W jednej z największych mieszczących się tu firm poznali się nasi gospodarze, pobrali i wciąż pracują w tej samej firmie. Ze względów ekonomicznych osiedlili się w tej okolicy, bo tu mają dwa mieszkania w cenie jednego bliżej centrum.
Tu poznaliśmy co to chińska gościnność! Państwo Liu bardzo cieszyli się że mogą nas gościć i traktowali nas jak VIP-y. Daan codziennie gotowała pyszne chińskie jedzenie - bardzo różnorodne, byśmy mogli skosztować jak najwięcej chińskich potraw. Dane nam było spróbować m.in.: słynnych zielonych jajek! Wbrew pozorom były bardzo dobre! Wyglądały nieciekawie, ale w smaku przypominały zwykle jajka. Podaje się je ze świeżym imbirem, serem toffi i kolendrą. Reszty nie jesteśmy w stanie nazwać ani nawet opisać bo nie zawsze wiedzieliśmy co znajduje się na półmiskach - tak odmienne są tu potrawy!
W niedziele gospodarze zabrali nas na rynek, czynny tylko raz w tygodniu. Można tu nabyć wszystko! Nie mogliśmy się napatrzeć - tyle różnych produktów, warzyw i owoców które widzieliśmy pierwszy raz na oczy! Niekiedy nie wiedzieliśmy nawet do której kategorii spożywczej zaliczyć daną rzecz - czy to mięso, czy warzywo? A może jakieś placki...?
Na rynku można też skorzystać z usług dentysty (?) i kupić protezę (także używaną...) oraz (jednak...) nabyć nieżywe, oskórowane psy...
Pobyt u chińskich gospodarzy był wyjątkowy - odpoczywaliśmy, rozmawialiśmy o różnicach kulturowych, objadaliśmy się chińskimi smakołykami, oglądaliśmy filmy, spacerowaliśmy po pobliskich wzgórzach... I nabraliśmy sił na dalszą podróż:)
Tym razem zdecydowaliśmy się spróbować autostopu - pogoda w końcu temu sprzyjała. Dostaliśmy się na drogę wylotową z Pekinu i pełni optymizmu zaczęliśmy łapać stopa. Mieliśmy ze sobą mnóstwo kartek z napisanymi po chińsku, informacjami: kim jesteśmy, co robimy, że chcemy jechać do Xian autostopem. Dodatkowo Qien czuwał pod telefonem w razie problemów.
Mało kto się zatrzymywał. A ci co stawali, kiwali głowami i tłumaczyli nam po chińsku że tak tak albo nie nie albo tak i nie. I odjeżdżali. Mieliśmy też kartkę z wypisanymi miastami na której też było zawarte pytanie (po chińsku) "czy możesz nas zabrać do jakieś z tych miejscowości"? Odpowiedź była taka sama: tak tak tak! ale nie nie nie. Kierowano nas głównie na dworzec autobusowy, a gdy pokazywaliśmy kartkę z napisanym po chińsku :"autostop" tym gorliwiej potakiwano.
Jeden kierowca powtarzał nam na migi że tu nie droga na Xian, tylko kawałek dalej i zapakował nas do auta by nas tam podwieźć. Nie zdziwiliśmy się gdy wysadził nas na dworcu autobusowym i z triumfalnym uśmiechem oznajmił "Xian"!
Daliśmy więc spokój i kupiliśmy bilet autobusowy. Z tym też zresztą wiąże się ciekawa historia. Kupiliśmy bilety poza kasa, u tzw.: "konika", 60 juanow taniej. Do odjazdu mieliśmy jeszcze około 5 godzin ale nie przysługiwała nam dworcowa poczekalnia więc czekaliśmy w starym busie z niepełnym kompletem siedzeń.
Autobus do Xian odjeżdżał o 17.45, na kartce od "konika" widniała godzina 17.30.
O 17.50 wciąż siedzieliśmy w busie i nic się nie działo. Gdy zaczęliśmy się wiercić i denerwować w końcu busik ruszył. Pomyśleliśmy że pewnie przyjdzie nam jechać 1000 km tym rozklekotanym, zimnym busem. Ale po kilkudziesięciu metrach kierowca zatrzymał auto na poboczu. I nic, stoi. Zapłaciliśmy pieniądze, nie mamy biletów, nikt z nas nie mówi po chińsku a od nich nikt nie mówi po angielsku. I tak stoimy sobie spokojnie i czekamy.
Aż tu nagle rumor, uniesienie: wysiadać! szybko, szybko! Rzucają nam plecaki na głowy, ciągną, pchają, poganiają - przyjechał autobus i czeka na nas! ale zdążyliśmy - wepchnęli nas szybko i usadowili na miejscach (leżankach) których było dokładnie tyle ilu było nas...:)
Po tym pełnym wrażeń dniu przespaliśmy cala noc w autobusie i obudziliśmy się rano w Xian.
Tu spędziliśmy tydzień, korzystając z gościnności naszej kórniczanki Asi! Jeszcze przed naszym wyjazdem zapraszała nas gorąco do siebie. Asia uczy angielskiego w szkole w Xian. Mieliśmy nawet okazje odwiedzić jej uczniów i poprowadzić za nią lekcje! Zrobiliśmy pokaz zdjęć i poopowiadaliśmy o swojej podroży. Studenci byli bardzo zainteresowani, zadawali pytania ale też udzielali nam porad i wskazówek, jak sobie radzić w Chinach:)
To był świetny czas spędzony z naszą rodaczką na obczyźnie. Ale przyszedł czas na rozłąkę. Agnieszka z Mikołajem pojechali do Szanghaju, odwiedzić rodzinę Agu, a my z Kamilem uderzyliśmy na południe by jak najszybciej dostać się do ciepłych klimatów. Po drodze na Hainan ( tropikalna wyspa na południu Chin, do której zmierzamy) zatrzymaliśmy się na chwile w Xiangtan i Guilinie. Tu zwiedziliśmy tarasy ryżowe - widoki niesamowite! Pogoda jednak nie sprzyjała, ani zdjęcia nie wychodzą, ani spacery nie są przyjemne.
Mamy bilet na dziś do Sanya (miasto na wyspie) ale na miejscu będziemy dopiero pojutrze, mimo, ze to tylko 700 km. Mamy pociąg z przesiadką, ale przesiadka trwa 15 godzin:)
Właśnie piszę z hostelowego komputera, a deszcz wali w dach i okna jak oszalały. Pada dziś cały dzien. To nasz pierwszy deszczowy dzień w Chinach. Nawet ciężko dziś o wózki z jedzeniem na ulicach, sprzedawcy chyba się zbuntowali i zostali w domach. Ze zwiedzania tez  nici- podczas spaceru mokrymi ulicami odkryłam dziurę w bucie:( (w jedynej parze butów;))

czwartek, 29 listopada 2012

Sport w Pekinie

Każda grupa (chłopacy i dziewczyny) miała swój własny program zwiedzania. Chłopacy wstawali wcześnie i późno chodzili spać, biegając całe dnie po zabytkach. My wybrałyśmy trochę lżejszą wersję – dbając o dobre samopoczucie i sprawność mentalno – fizyczną poznawałyśmy Pekin bardziej poprzez spacery i kontrolowane błądzenie po uliczkach.
Pewnego dnia, gdy w końcu zmobilizowałyśmy się by wstać wcześnie, udałyśmy się do pobliskiego parku zobaczyć jak to Chińczycy odprawiają swoje poranne ćwiczenia. Słyszałyśmy o tym wiele i chciałyśmy skonfrontować wiedzę z faktami.
Około 8 pojawiłyśmy się w parku i na pierwszy rzut oka nic się nie działo, kilka osób tylko biegało sobie lub maszerowało. „Pewnie się spóźniłyśmy” – pomyślałam. No nic, pochodzimy trochę dookoła, porozciągamy mięśnie, pooddychamy i wrócimy.
Ale, ale! Coś się jednak dzieje. Kawałek dalej, za zakrętem widać grupkę ludzi – schodzą się, ustawiają i zaczynają ćwiczyć. Dołączamy do nich. Na początku krótka rozgrzewka, a potem układ Tai – Chi. Nogi nam się plączą, ręce krzyżują, ale po kilku próbach dajemy rade i opanowujemy prawie cały układ! Razem z resztą powtarzamy go do muzyki parę razy.
A w międzyczasie park ożył i wypełnił się po brzegi giętkimi, gimnastykującymi się chińczykami! Większość w starszym wieku! Głównie ćwiczyli w grupach – jedni Tai-Chi, inni jakieś układy z mieczami, z wachlarzami (niesamowicie spektakularne!), pojawiły się też układy taneczne, grupy śpiewaków i grupy poklepujące części ciała do rytmu jakiejś wyliczanki… Ponad to park wyposażony był w świetny sprzęt do ćwiczeń, wiele siłowni mogłoby pozazdrościć! Przyrządów było bardzo dużo i prawie zawsze były okupowane.
Chińczycy tu rano nie próżnują, znają moc regularne podejmowanej aktywności fizycznej – poranne ćwiczenia są nieodłączną częścią ich życia.
My porobiłyśmy kilka zdjęć i dałyśmy się wciągnąć w tą radosną atmosferę wspólnego gimnastykowania się. Przetestowałyśmy sprzęt siłowy, a potem zostałyśmy zaciągnięte do rozgrywek w badmintonaJ. Na końcu obowiązkowo stretching – rozciąganie rozgrzanych mięśni (przy czym wiele „babć” wprawiało nas w zakłopotanie, pokazując swoje możliwości…).
Ani się nie spostrzegłyśmy jak minęły ponad 2 godziny i czas było wracać na śniadanie.
Po tak miłym poranku nie miałyśmy jednak dość i zapragnęłyśmy kontynuować ten dzień w sportowym duchu. Udałyśmy się więc na basen olimpijski.
Udało się nam kupić bilety „na pływanie”, a nie „na zwiedzanie” (co nie było łatwe przy barierze językowej). Weszłyśmy do Wodnej Kostki, kierując się za grupą ludzi. Basen olimpijski faktycznie robił wrażenie – reflektory, niebieściutka, klarowna woda, wielka widownia, skocznia… ale nikt tam nie pływał… wątpiłyśmy że jesteśmy jedynymi klientami którzy wykupili bilet do pływania… Sprawa w końcu się wyjaśniła – oczywiście w basenie olimpijskim się nie pływa, dla klientów jest inny basen, piętro niżej, gdzie ogrzewanie już nie działa, na świetle się oszczędza a woda drastycznie traci kolor. Pewnie ten basen służył pływakom do ćwiczeń w czasie igrzysk. Także wciąż pozostawała nadzieja, że woda w której pływałyśmy miała też kontakt z ciałem Michael’a Phelps’a ;)
Dostałyśmy zegarki i udałyśmy się do szatni. Okazało się, że obowiązkowo musimy mieć czepki. Wróciłyśmy więc do kasy i miłe panie pożyczyły nam jakieś używane. Potem okazało się, że nie wolno na basen wchodzić w klapkach… także zawróciłyśmy i zostawiłyśmy klapki w szafkach. Na basenie natomiast, chcąc wejść na głęboką wodę zatrzymano nas żądając jakiejś karty. Słyszałyśmy, że coś takiego się tu dzieje – przed wejściem do wody niby lekarz ma badać twoją zdolność, trzeba zaprezentować jak się pływa itp. Nam pani jednak powiedziała, że mamy wrócić i kupić jeszcze jeden bilet, żeby mieć tą kartę…(?) Dałyśmy już sobie spokój  i pływałyśmy na płytkim basenie.
Odczucia mamy mieszane, trochę nas zdziwił niski standard, było nie było, basenu olimpijskiego, ale tak czy inaczej wizyta w Water Cube pozostaje to dla nas ciekawym doświadczeniemJ

Chiny

Hej Wam!
Długo nie dawaliśmy znaku  życia, ale to przez problemy z internetem. Tu w Chinach nie działa Facebook ani  żadna strona związana z Google, dlatego też nie mieliśmy dostępu do naszego bloga. Żeby móc korzystać z tych stron trzeba mieć jakieś specjalne kody, które się wykupuje na miesiąc i odblokowują co mają odblokować, żeby "złe" strony działały:) Właśnie mamy taka możliwość więc korzystamy i piszemy!
Od czego by tu zacząć... Jesteśmy w Chinach już 12 dni. Upragnionym i wyczekanym pociągiem z Ułan Bator dojechaliśmy do ostatniej miejscowości w Mongolii. Aby przekroczyć granicę z Chinami trzeba ją PRZEJECHAĆ, nie wolno przejść pieszo. Takie są zasady i już.
Możliwości jest kilka – przejechać pociągiem, autobusem lub wynajętym dżipem – stoi takich na granicy mnóstwo. My wybraliśmy tą ostatnią wersję – utargowaliśmy dobrą cenę i wyszło nawet taniej niż w innych środkach transportu. Zapakowano nas jak sardynki do samochodu, który w sumie z tyłu nie miał siedzeń – jedynie twarda deska na spodzie i rura w poprzek służąca za oparcie. Przy tym siedzi się tam w czwórkę, praktycznie jeden na drugim i po 45 minutach  robi się bardzo niewygodnie. A przekraczanie granicy trwa nawet do 2-3 godzin. Chaos przy tym panuje nieziemski! Kierowcy stoją w kolejce, ale jak tylko nadarzy się okazja, jeden wciska się drugiemu prosto przed nos. Celnicy są praktycznie bezradni, biegają, krzyczą, szarpią się z kierowcami (!) a proceder trwa nadal.
Po kilku odprawach i rentgenach bagażu znaleźliśmy się w końcu na chińskiej ziemi! A tu rozczarowanie – nadal śnieg i zimno! A wmówiliśmy sobie, że w Chinach będzie cieplej… Szybko się zorganizowaliśmy, rozpatrzyliśmy wszelkie opcje i kupiliśmy bilet autobusowy do Pekinu. Znowu się potargowaliśmy i udało się trochę zejść z ceny. Opcja autostopu została kolejny raz przełożona na „ciepłe czasy”.
Autobus jechał ok. 18 h, ale można było spokojnie spać bo to był autobus z leżankami! Zamiast siedzeń są trzy rzędy łóżek dwupiętrowychJ . Niestety nie grzeje się w tych autobusach (z nieznanych nam przyczyn) i było strasznie zimno…

Pekin zgotował nam niespodziewane i bardzo miłe zaskoczenie! Świeciło słonce, temperatura na plusie, przejrzyste niebo (co się jednak okazało wyjątkiem)! Mieliśmy cały dzień zanim nasi gospodarze z CS wrócą do domu więc poświęciliśmy tez czas na spacer po mieście. Pekin wywarł na nas spore wrażenie – ład i porządek jakiego by się Niemcy nie powstydzili. Na każdym kroku służby porządkowe, mundurowi, kontrola bagażu przy wejściach do ważnych miejsc (m.in.: metro, plac Tiananmen, miasteczko Olimpijskie), pełno publicznych, DARMOWYCH toalet. Dodatkowo, co nas wręcz zdziwiło (po pobycie w takich miastach jak Moskwa i Ułan Bator) – pasy zieleni, drzewka, zadbane parki! Jakże oko tęskniło za takim widokiem! Chodziliśmy po tym Pekinie zachwyceni, łapiąc słońce, ściągając co rusz kolejne warstwy okrycia.

Późnym popołudniem przyszła pora na rozłąkę – chłopacy pojechali do swojego gospodarza – Polki Natalii, która studiuje w Pekinie, a my dziewczyny do mieszkania Sary i Floriana, małżeństwa z Niemiec. 

środa, 14 listopada 2012

Hahaha, wcale nie wyjechaliśmy! Nie było biletów na pociąg, najbliższe dostępne dopiero na 17stego;) tak wiec utknęliśmy w Ułan Bator na kolejne 3 dni! Uhu!
Nasz CS gospodarz ma nowych gości i musieliśmy zwolnić miejsce. Zadekowaliśmy się więc w hostelu (notabene klatkę obok) a tu pełno  Polaków! Jaka miła niespodzianka:)

wtorek, 13 listopada 2012

W poszukiwaniu Koni Przewalskiego w Husai National Park


Konie Przewalskiego:)


Naganianie wielbłądów 



Wycieczka po Mongolii

Witamy! 

Właśnei się pakujemy i powoli będziemy się zbierać na pociąg do Chin. Pobyt w Mongolii dobiega końca. Trochę tu zimno więc czas uciekać. Zwiedzieliśmy dogłębnie Ułan Bator i zjeździliśmy pustkowia Mongolii. Wróciliśy z wycieczki "za miasto" dwa dni temu.
Zaczęliśmy wyprawę od zwiedzania Hustai National Park. Park w którym olbrzymie stepy porośnięte są trawami. My jedynie mieliśmy okazję oglądać to na filmie promocyjnym bo w oryginale teraz wszystko pokrywa duża warstwa śniegu. Teren na którym jest pełno różnistych zwierząt: ciekawe ptactwo, jelenie, sarny, dziki, lisy, króliki oraz z czego ten park słynie dzikie konie, w tym jeden rodzaj obecnie tylko spotykany w Mongolii. Są to konie Przewalskiego. Przewodniczka powiedziała, że mieliśmy ogromne szczęście gdyż widzieliśmy je z bardzo bliska co ponoć zazwyczaj jest nie możliwe. Widać je jedynie wysoko na wzgórzach.
Później po dość długiej przeprawie przez bezdroża (dosłownie, ponieważ drogę wyznaczały ślady naszego auta:P) dotarliśmy w góry do rodziny Nomadów. Nasz gospodarz miał na imię Tyrwisz. Już na wstępie ugościli nas typową mongolską herbatą podawaną z mlekiem i solą oraz wypieczonymi przez gospodynię ciasteczkami. Mieliśmy również okazję spróbować zamrożonego koziego jogurtu, co wyglądało również jak ciastka, jednak konsystencją przypominały bardziej skałę. Zjedliśmy jedno “ciastko” na czterech i cieszyliśmy się że nie potraciliśmy zębów. Wieczorem jednak ku naszemu zaskoczeniu zostaliśmy sami w naszej jurcie a nasz gospodarz wraz z kierowcą i przewodniczką udali się w odwiedziny do innej rodzinki... hmm a miał to być wieczór spędzony z rodziną Nomadów;)
Kolejnego dnia przyszedł czas na jazdę na wielbładach. Ale żeby to uczynić, musieliśmy je najpierw złapać, ponieważ Nomadzi na zimę wypuszczają je samopas. Pomijając straszne zimno ( było wtedy ze spokojem -12, a poruszając się wielbłądzim tempem jeszcze bardziej odczuwalne), było bardzo fajnie. Przeprawę prowadził najstarszy mieszkaniec tamtejszej rodziny. Był to bardzo sympatyczny, uśmiechnięty starszy pan, który śpiewał po drodze piosenki (co prawda po tym jak wypił sporą część wódki jaką Mikołaj miał przygotowaną na tą zimną, długą trasę:p) :D Po 2h przerwy nadszedł czas na jazdę konna! Wraz z gospodarzem pojechaliśmy zaganiać stado owiec i kóz. Założenie było świetne i byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że tylko chłopacy mogli jeździć samodzielnie. My, dziewczyny natomiast byłyśmy cały czas prowadzone na linkach. Tłumaczono nam, że niektóre konie są za bardzo dzikie i nasze im się takie wydały. Uznałyśmy to za średnio śmieszny żart i byłyśmy zawiedzione (co to za zaganianie stada na lonży?!).
W następnej kolejności odwiedziliśmy „Semi Desert”. Jest to teren nazywany mała pustynią Gobi. Pokryty w całości piachem, jak to na pustyniach bywa, z licznymi wysokimi wydmami. Ciągnie się on na odcinku 70km. Latem zapewne robi wrażenie, teraz wydmy były pokryte śniegiem co zminimalizowało nasz zachwyt.
Kolejna rodzina Nomadów u których mieszkaliśmy również wydawała się sympatyczna lecz po raz kolejny słabo zainteresowana nasza obecnością, a przewodniczka chyba jeszcze mniej... większość czasu spędzili w innej jurcie. Dla nas natomiast przygotowana była specjalna „turystyczna” jurta. No cóż, gościnność i praca przewodnika tutaj trochę inaczej wygląda niż w Polsce, hehe. Jeśli chcieliśmy się czegoś dowiedzieć musieliśmy się dopytywać, bo przewodniczka sama z siebie nie raczyła nic opowiadać :p
Ogólnie zdobyliśmy bardzo ciekawe doświadczenia i dowiedzieliśmy się sporo o życiu Nomadów. Wiodą niesamowite życie – 4 razy w roku przenoszą się z całym swoim dobytkiem w poszukiwaniu pożywienia dla trzody. Ich jurty zbudowane są z wielu małych części, które podobno mieszczą się na dwóch wielbłądach. Nomadowie żyją bardzo skromnie, w jednej jurcie czasem mieści się cała wielodzietna rodzina. Wszystkie meble wykonane są własnoręcznie z tradycyjnymi malunkami, na środku „domu” stoi piec – najważniejszy element;) - daje ciepło i przyrządza się na nim posiłki. Nie ma tu oczywiście bieżącej wody, w zimie pozyskuje się ją ze śniegu, w lecie kopie się studnie i korzysta z okolicznych rzek. Niektóre rodziny maja „sanitariat” - np.: wykopaną dziurę okrytą starą kabiną od samochodu – ale to wersja luksusowa – zazwyczaj z potrzebą idzie się po prostu przed siebie. (Chcąc się pochwalić: my, dziewczyny zaliczyłyśmy mycie się w zagrodzie dla zwierząt:D)
Co nas najbardziej zaskoczyło? Telewizor w jurcie... Nomadowie nie mają oczywiście elektryczności, energie czerpią z akumulatorów. Energia z akumulatorów wykorzystywana jest jedynie do oświetlenia i telewizora:) Nomadowie lubią być na czasie. Mają też komórki i często ucinają sobie miłe pogawędki z odległymi znajomymi. Stoją wtedy wszyscy razem z zadartymi głowami, bo zasięg jest tylko w jedynym miejscu jurty – gdy aparat przymocowany jest do „dachu” :) Połączenie tych dwóch przeciwieństw – spartańskiego życia zgodnego z naturą i nowinek technicznych była dla nas niemałym zaskoczeniem.

Wyprawa nam się bardzo podobała, dużo się dowiedzieliśmy i najedliśmy pysznego typowo mongolskiego jedzenia, które mieliśmy okazję wspólnie przygotowywać ;] Jednak na koszty jakie ponieśliśmy to o wiele za mało. Wycieczkę można było ze spokojem ograniczyć do dwóch dni, zaoszczędzając czas i pieniądze.
Przede wszystkim: dla osób zainteresowanych odwiedzeniem Mongolii polecamy zdecydowanie porę letnią! W zimie pole manewru jest drastycznie ograniczone.

piątek, 9 listopada 2012

Ułan Bator

Wczoraj o 6.00 rano czasu lokalnego, po dwóch dniach podróży i trzech przesiadkach dotarliśmy do stolicy Mongolii. Pierwsze wrażenia jakie się nasuwają to głównie porównania do Rosji. Po pierwsze należą się Rosji słowa pochwały za rewelacyjne pociągi - zawsze jest w nich gorąco, tak, że człowieka muli od razu i przesypia większość drogi:), toalety są czyste i wyposażone w papier a z kranu zawsze leci woda. Dodatkowo dla podróżnych dostępny jest wrzątek. W Mongolii pierwsza różnica dotyczyła temperatury w pociągu - tu tak nie grzeją:) Wrzątek można uzyskać, ale odpłatnie (grosze co prawda, ale zawsze). Łatwiej się dogadać z Mongołami, język angielski jest tu odrobinę bardziej powszechny. Ale rzecz która chyba najbardziej nas zdziwiła to naleciałości i wpływ kultury zachodniej - w Rosji tego nie ma! Moda zawitała na ulice Ułan Bator - wielu młodych ludzi czesze się i ubiera bardzo "trendy". Napisy wszędzie pisane "normalnym" alfabetem łacińskim, nie "krzaczkami":) więc dużo łatwiej się połapać.
Wiedzieliście, że w Mongolii ma swoją siedzibę firma "Urbanek" produkująca marynaty? Albo, że na pułkach sklepowych Ułan Bator można znaleźć nasze polskie "Korsarze" (draże), Soki Pysio i Tarczyn?:) Dla nas to nie lada zaskoczenie.
Poza tym ceny są dość niskie. Czasem porównywalne do tych w Polsce, a czasem duuużo korzystniejsze, zależy od miejsc i produktów. Jeśli dobrze poszukać, można znaleźć bardzo fajną knajpkę gdzie idzie się najeść do syta za 10 zł.

Nie ma wiele miejsc do zwiedzania w Ułan Bator. Wczoraj przespacerowaliśmy przez większość "atrakcji". Trafiliśmy do parku miejskiego gdzie mieści się teatr. Zapoznaliśmy się z ofertą i kupiliśmy bilety na spektakl z tradycyjnymi tańcami i pieśniami mongolskimi. To było niesamowite! Instrumenty, śpiew gardłowy, tańce...uczta dla duszy:)
Poniżej zamieszczamy nakręconą próbkę:)











Dziś wybraliśmy się 3 km za miasto by zobaczyć posąg Buddy, pozłacany i wysoki na 18 metrów. Do "zaliczenia" został nam jeszcze Czarny Rynek. Ale to za 4 dni dopiero, ponieważ jutro wyjeżdzamy na 3-dniową wycieczkę poza stolicę. Jest to wycieczka płatna, organizowana przez hostel. Chcieliśmy unikać takich kosztów, ale w warunkach jakie tu panują to najlepsza opcja, na jaką się zdecydowaliśmy. Jest jednak za zimno na podróżowanie po pustkowiach Mongolii samemu, gdy nocleg jest niepewny.
Wycieczka kosztowała nas niecałe 600 zł, ale zapowiada się naprawdę super! Nie będziemy zdradzać szczegółów, po powrocie opiszemy wszystko:)

poniedziałek, 5 listopada 2012

Gangnam Style - Druga Odsłona !!!


Jazda terenowa po wyspie


Irkuck

Mało czasu i mało internetu.
Jest wtorek, u nas godz. 12.15 ( u was 4.15). Mamy zakupione bilety na pociag do Nauszki - granicy z Mongolią. Wyjeżdzamy dziś wieczorem, na granicy będziemy po 15 godzinach. Potem przesiadka w pociąg do Ułan Bator. Zatem troche drogi sie przed nami szykuje.

Trochę czasu spędziliśmy w Irkucku, korzystając z gościny Aleksandra z Couchsurfingu. Dobrze nam było, ciepło i wygodnie, gdy za oknami czasem szalała śnieżyca:)

Pierwsze dni pościęciliśmy na spacery po mieście. Mile zaskoczyła nas architektura Irkucka - zupełnie odmienna od moskiewskiej. Pełno tu drewnianych, klimatycznych domków i kamienic. Budowle nie są za wysokie i nie przysłaniają nieba:) A, że w dniu zwiedzania świeciło nam piękne słońce, miasto wydało sie naprawdę ładne. Jednak gdy zapuścić się na obrzeża, obraz nieco się zmienia: targowiska niczym nasze Poznańskie Bema, za dawnych lat, gdzie można nabyć towar wszelkiej maści: od żyrandoli, przez obrazy, meble, odzież, opony, po warzywa i słodkości:) Czego dusza zapragnie!
Mieliśmy też przyjemność spotkać się z kolejnym Couchsurferem - Nicolay'em. Dużo dowiedzieliśmy się dzięki niemu o mieście, zabytkach i historii oraz zafundowaliśmy sobie kolejny spacer po mieście.


Od dziś wprowadzamy system punktacji zwiedanych miejsc. To pomysł zaczerpnięty od naszego nowo poznanego kolegi Teemu z Finlandii, który podobnie jak my podróżuje po Azji i przyznaje odwiedzanym miejscom gwiazdki.

My przyznajemy Pyrki w danym państwie. Na pięć możliwych Irkuck dostaje 3. Przy czym Moskwa, za piękne metro dostaje 0,5 pyry...



Po odpoczynku w Irkucku wybraliśmy się na wyspę Olkhon - nazywaną także "wyspą szamańską". Na niej bowiem pojawił się pierwszy szaman na Ziemi. Uznaliśmy więc wyspę za idealną dla naszego Kompana-Szamana.
Sama jazda do celu była sama w sobie nie lada atrakcją! Niecałe 300 km busik pokonuje w 5,5 h. Z czego 5 h bardziej SKACZE niż jedzie. Droga do wyspy jest niczym ser szwajcarski,busik ma kiepskie amortyzatory, więc trzeba cały czas być czujnym i napiętym żeby nie spaść z siedzenia lub nie skręcić sobie karku. O drzemce nie ma mowy, mogłaby skonćzyć się kalectwem;) Następnie pół godziny wytchnienia - przeprawa promem na wyspę i dalej znowu impreza - tym razem po stepowych bezdrożach.

Ilekolwiek nie trzeba by było wycierpieć by dostać się na wyspę - piękne widoki rekompensują wszystko! Bajkał jest niesamowity, rożnobarwny, otoczony górami. Wokół roztaczają się niezmierzone, czerwono - brązowe stepy.

Zatrzymaliśmy się w miejscowości Khuzhir - jednej z nielicznych na wyspie, w hostelu Nikita. Pokoiki przytulne, drewniane, niektóre ogrzewane piecami kaflowymi, które rozpala się na życzenie gości.
W miasteczku rządy bezapelacyjnie sprawują psy i krowy. Pierwsze, są otwarte na turystów, witają nas serdecznie, zwołują komitety powitalne i pożegnalne i oprowadzają po wyspie. Mają swoją hierarchię - każdy burek ma swój rejon w którym odbiera turystę i podprowadza do następnego rejonu, gdzie rządzi już inny burek. Przy tym wszystkie burki są przesłodkie i przyjacielskie! Czasem tylko kłucą się między sobą o to kto ma przejąć grupę.
Krowy natomiast chodzą wszędzie - po ulicach, lasach, skałach, prywatnych posesjach itp. Ich obecność poznać idzie po plackach.  Gdy się zgubisz - podążaj za krowymi "znakami" a znajdziesz drogę do miasta :) Można by się pokusić o stwierdzenie, że krowie placki wytaczają szlaki komunikacyjne ;)

Tu na wyspie wszystkie domy budowane są z drewna. Daje to niesamowicie miłą atmosferę. Brak dróg asfaltowych i innych "dobrodziejstw cywilizacji" również jest sporym atutem. Ludzie żyją tu spobie spokojnie i bezstresowo . W tym czasie bynajmniej - zbliża się zima i na wyspie zostali tylko mieszkańcy. Latem natomiast roi się tu od turystów. W naszym hostelu poza nami, mieszka wspomniany wyżej Fin, a także Hiszpan Manuell i jeszcze parę osób innej narodowości. Wszyscy tu podróżują. Teemu w 7 miesięcy zamierza przebyć większość Azji i zatrzymać się na dłuższą chwilę w Australii przed powrotem do domu. Manuell jest nauczycielem i co roku poświęca 3 miesiące wakacji na dalekie podróże. Przemierzył już większość naszego Globu... Teraz, po Rosji i Mongoli chce polecieć do Nepalu. W hostelu pracuje też młody Kazach, który od 6 lat jest już w podróży, aktualnie dorabia na lot do Europy.

Drugiego dnia zorganizowano dla nas objazdową wycieczkę "Chlebem" po wyspie. "Chleb" lub inaczej "ruska tabletka" to bardzo wytrzymały pojazd, trochę podobny do naszej Nysy.
Jechaliśmy wschodnim wybrzeżem na północny cypel wyspy, zatrzymując się po drodze na foto-przystanki. Za każdym razem piękno i potęga natury zapierały nam dech w piersiach. Jazda przez stepy, gdy zewsząd otacza Cię tylko brunatna przestrzeń również budzi podziw.
Po ok 3h przeprawy, kierowca zostawił nas w jednym z punktów i wskazał drogę gdzie mamy się kierować aby do niego dotrzeć. Jak się okazało, czekał tam na nas ze świeżo ugotowaną w wiadrze nad ogniskiem zupą "Uchą". Jest to dość populana rybna zupa w całej Rosji. Ta była ugotowana na bazie wspomnianej już wcześniej ryby "Omul" prosto z Bajkału. Do tego gruba skiba chleba z żółtym serem i wyżerka jak się patrzy!:)
Nie chcąc na tym kończyć miłego dnia, po powrocie z wyprawy przesiedzieliśmy cały wieczór z poznanymi podróżnikami, wymieniając się przy tym przydatnymi informacjami i doświadczeniami :)
Tak przyjemnie zakończył się nasz pobyt na tej "zaczarowanej" szamańskiej wyspie.
Przyznane Pyrki: 5. Na terenie Rosji zdecydowany zwycięzca.


Zdjęcia z wyspy znajdują się w zakładce: Rosja (galeria)

Zdjęcia

Uwaga!
Mała zmiana - od teraz będziemy zamieszczać zdjęcia w określonych zakładkach; zdjęcia z Rosji są w zakłądce "Rosja zdjęcia" :) Nie będziemy już wrzucać ich w posty.

Historia Szamana

Z ostatniej chwili:mamy internet. Ale zanim podzielimy się wrażeniami z ostatnich dni, musimy najpierw przedstawić Wam Szamana. Jego"osoba" odgrywa bowiem bardzo ważną role w naszej podróży.
Dostaliśmy go od chłopaków z Moskwy na pożegnanie. Andreew własnoręcznie wystrugał figurkę z czerwonego drewna przywiezionego z Syberii. Szaman gra na flecie z jeleniego poroża i posiada magiczną moc - przywołuje dobrą pogodę.



I zgadnijcie co? Szaman działa bezbłędnie! Już pierwszego dnia w Irkucku poczuliśmy jego moc. Po wyjściu z upalnego pociągu (średnia temp. Ok 26 stopni) termometr pokazywał na dworze -5, ale jak się dowiedzieliśmy "mieliśmy szczęście" bo dzień wcześniej było -15. Następnego dnia, gdy zwiedzaliśmy miasto świeciło piękne słońce (idealne do robienia zdjęć) a termometr wskazywał 14 stopni... na plusie:)
Na wyspie Olkhon natomiast gorliwie zapewniano nas o tym jakimi jesteśmy "farciarzami", gdyż ostatnimi czasy wichury i śnieżyce dawały mieszkańcom w kość. My jednak dobrze wiedzieliśmy, że to nie tylko "fart".