niedziela, 27 stycznia 2013

26.01.2013. Ewa i Kamil o restrauracji



26.01.2013.
Już ponad miesiąc minął jak pracujemy u Włocha . Jego restauracja jest w remoncie od sześciu miesięcy. Na początku bawiliśmy się w budowniczych i instalatorów- fugowanie, murowanie, podłączanie prądu (głównie Kamil, ale  i ja połączyłam parę kabelków).
A od kilkunastu dni restauracja wieczorami jest już czynna. Ja wtedy pracuję w kuchni i poznaję tajniki "włoszczyzny", Kamil natomiast wciąż pomaga przy remoncie.
Nowością jest Agnieszka Michalina Michalska, która  przyjechała do nas tydzień temu i objęła stanowisko za barem!
Mikołajowi niestety nie udało się dostać u nas pracy o czym zadecydował Trollino,  pies Szefa. Od początku nieufnie się zachowywał w stosunku do Mikołaja, a trzeba wiedzieć, że jest to silny i niebezpieczny pies (rasy Pitt Bull). Nie jedną osobę miałby już na sumieniu. Zawsze jednak w pobliżu był jego Pan, który zapobiegł tragedii. Teraz nie chce ryzykować.
Poza nami mieszka tu Lucia oraz Łan Si Fu,  murarz i złota rączka . Tak więc stanowimy tu komiczną polsko-włosko-chińską załogę.
Nie ma co narzekać, jest nam tu bardzo dobrze. Wygodne mieszkanie,  jedzenia w brud,  bilard do dyspozycji, piękna pogoda i plaża pod nosem. Czas na regenerację!

Agu: Mówcie mi szczęściara!


I znów przekraczam granicę Chińska. Udało się przejść bez kolejek. Dotarłam bezproblemowo na autobus jadący do Sanya. Jest dobrze. Znów jest to autobus leżankowy więc podróż minie wygodnie. Trasa miała zająć jakieś 16h, ale niestety troszke się przedłużyła... do 21h przez przeprawę promową, która właśnie zajęła 5h. Po drodze miłe zaskoczenie, w cenie biletu mam nawet zagwarantowany obiad :D super! Rzecz jasna w całym autobusie byłam jedyną białą osobą i na dodatek jedyną mówiącą po angielsku.
Kierowcy jednak postanowili się mną zaopiekować i zaprosili mnie do swojego stolika. Ha! I znów mi się udało. Poczęstunek podany kierowcą nieznacznie różnił się od pozostałych. Był lepszy! :D Jedźmy dalej. Po upływie 21h docieramy szczęśliwie do Sanya. Oczy mi się śmieją widząc piękne słoneczko na dworze. Uradowana, czym prędzej wybiegłam z autobusu. Ogarnęła mnie dzika radość kiedy mogłam spakować do plecaka kurtkę i polar. Ruszajmy zatem w poszukiwaniu jakiejś nazwy ulicy aby móc napisać Ewie gdzie się znajduję, skąd ewentualnie można mnie odebrać ;) Ale co to! Nie mam komórki! Przeszukałam dokładnie każdą kieszeń, rozpakowałam plecak i jej nie ma! To się nie dzieje! Czym prędzej wróciłam więc na dworzec, podejrzewając, że pewnie wypadła mi na siedzenie w autobusie. Biegam, szukam między busami ale niestety mojego autokaru już nie ma.... prawdopodobnie pojechał już z powrotem.. Do moich poszukiwań przyłączył się pan z ochrony. Próbował się nawet skontaktować z tamtą firmą transportową ale niestety bezskutecznie. Jestem w kropce. Nie wytrzymałam. Emocje dały górę i z moich oczu zaczęły wylewać się łzy. Co robić? Nie znam adresu, nie wiem jak się skontaktować z Ewą i Kamilem ponieważ nie znam na pamięć ich chińskich numerów telefonu. Znam tylko nazwę restauracji i dzielnicę w jakiej są. Po chwili stwierdziłam, że nie ma co tak siedzieć tylko trzeba pokombinować! Trafiłam na przystanek autobusów i zapytałam ludzi o numer autobusu jadący do tej dzielnicy. Po chwili byłam już na miejscu. Ale co dalej, gdzie iść? Na ulicach jest tutaj mnóstwo rosyjskich turystów zatem zaczęłam ich zatrzymywać i pytać o drogę. Na moje nieszczęście, nikt nie znał tej restauracji. Odwiedziłam również pobliski hotel lecz oni także nie wiedzieli o czym mówię. Poszukiwania trwały dobrą godzinę. Udało się!! Widzę szyld Marco Polo :D Ewa z Kamilem czekali już na mnie, Przywitał mnie również szef restauracji Franko i pracująca tu także Chinka Lucy. Ze smutkiem opowiedziałam im co się wydarzyło ale wewnętrznie już się pogodziłam ze stratą. Próbowaliśmy jeszcze dzwonić na mój numer i o dziwo był wciąż sygnał lecz ktoś rozłączał połączenie. Żeby przestać myśleć o tym przykrym wydarzeniu, po chwili odpoczynku i pysznym obiedzie przygotowanym przez Ewe postanowiłam zacząć pracę. Powiedzieli mi, że po części (pomijając zgubę) to i tak jestem szczęściarą ponieważ jeszcze dwa dni temu nie było pewne czy będzie dla mnie praca. Ale jest:D! Dodatkowo zyskałam swój osobisty, wielki pokój z piękną łazienką, który we wcześniejszych planach miałam dzielić z dwoma Chinkami. Są zatem pozytywy ;) Dwa dni po feralnym dniu.. odczytuję maila o treści: ?witam. Wziąłem telefon. Jestem gotów zostać zwrócone do Ciebie. Pytam teraz, jest jeszcze w Sanya.?
Moja kochana siostrzyczka wysłała na mój telefon smsa z informacją kim jestem i że jeśli ktoś znajdzie ten telefon aby skontaktował się ze mną na maila. Zadziałało :D :D Od razu odpisałam i czekałam na kolejny rozwój zdarzeń. Komunikacja nie była łatwa, bo jak widzicie wiadomość były pisane przy pomocy translatorów ale co najważniejsze pojawiła się nadzieja :D Zostało ustalone spotkanie na za dwa dni ale przed spotkaniem jeszcze poproszono o kontakt z nim (nią?) Wspomniana wcześniej Lucy aby ułatwić mi nie co sprawę zadzwoniła i rozmawiała po chińsku. Okazało się, że dodzwoniła się do jednego z kierowców pracujących na dworcu autobusowym. Kierowca przyznał, że znalazł mojego iphona i go zabrał. Widział mnie również, jak wróciłam tego dnia aby go szukać ale w tedy jeszcze nie myślał o zwrocie... Później jak zobaczył, że płaczę ruszyło go sumienie..
Jednak i tak nie podszedł. Po powrocie do domu dał telefon córce, aby wybadała kim jestem, skąd itd. Wtedy właśnie odczytali smsa od mojej siostry i napisali maila ;) Ustaliliśmy żebym przyjechała na dworzec odebrać telefon ale aby upewnić się, że to na pewno ja, kazano mi wrócić w miejsce w którym to właśnie płakałam :p W try miga pojechałyśmy więc z Lucy na dworzec i czekałyśmy. Przyszła córka z matką. Żeby nie było za prosto, zrobiono mi jeszcze jeden test :D Trzymając telefon za plecami, prosiła abym powiedziała co mam ustawione jako tapetę :D Odpowiedź, iż jest tam ustawione zdjęcie z przyjaciółmi (na OZ ;p) przyniosło zwycięstwo. Zwrócono mi zgubę :D Wciąż nie dowierzałam. Zgubić komórkę i to iphona w tak ogromnych Chinach i mimo wszystko go odnaleźć. Rodzinka nie chciała nic w zamian, jednakże postanowiłyśmy z Lucy, że nie wielkie znaleźne będzie miłym gestem. Dodatkowo zaprosiliśmy ich wszystkich do naszej restauracji któregoś dnia ;p Historia ta, potwierdza jedno piękne stwierdzenie. Są na tym świecie dobrzy ludzie, a niektórzy z nas są wielkimi szczęściarzami ;)

18.01.2013. Ewa i Kamil zmierzają do Macao


18.01.2013.
Ważność pierwszego pobytu w Chinach dobiegła końca  i przyszedł czas na krótkie,  przymusowe opuszczenie granic.

Jesteśmy właśnie w  pociągu do Guanzhou, zmierzamy w stronę Macao.  Wokół nas bidony z jaśminową herbatą, okrągłe pudełka z „nudlami instant” i słonecznik - podstawowy ekwipunek turystyczny każdego podróżującego Chińczyka.  Ale my tym razem jesteśmy uzbrojeni w  kanapki. Prawdziwe, europejskie kanapki!  Widok chleba z sałatą i serem zawiniętego w sreberko stanowi w chińskim pociągu tak niespotykany widok,  że postanawiam zrobić zdjęcie.
Od ponad 3 tygodni nasze żołądki karmione są zachodnimi specjałami : świeże pieczywo,  sery, szynki, makarony, pizza i kawa! Nie sposób opisać jak nam tego brakowało!
Franco, nasz nowy pracodawca jest bardzo hojny i dba o nasze podniebienia.  Na dobre już uzależniłam się od jego słodkich, włoskich śniadań z kawą latte. Czasem,  tak jak dziś, jemy prawdziwe kanapki ze świeżego chleba z masłem. Prawdziwego, niesłodkiego masła nie można tu normalnie dostać, tak jak i większości produktów nabiałowych. Jedynie w zachodnich, drogich sklepach, z importowaną żywnością.
Szef rozpuszcza Kamila włoskimi daniami, mnie jednak bardziej podchodzi chińska kuchnia. Jest znacznie lżejsza i można jeść dużo i częściej;) dla Kamila jest za ostra.  Faktycznie, lubią tu przesadzać z chilli. Chińczycy mają dużo bardzo różnorodnych potraw,  ale do wszystkiego dodają ostrej papryki lub kolendry i większość smakuje podobnie.
Ale mniejsza z tym, miałam powiedzieć coś o  pracy.  Trafiła nam się jak „ślepej kurze ziarno”. A było to tak:
Trafiliśmy w końcu na nasz wymarzony Hainan,  ciepłą wyspę.  Spodobało nam się od razu: słońce,  tropikalne owoce,  wakacyjny klimat.  Już pierwszego dnia pobytu spiekliśmy się jak raki na plaży,  czego skutki odczuwaliśmy jeszcze przez tydzień. Mieliśmy do dyspozycji dwa rowery od naszych gospodarzy,  więc szaleliśmy po Sanya'i (największe miasto na wyspie) na dwóch kółkach. Odbijaliśmy sobie dotychczasowe zimno, na całego!
Naszła nas myśl, dlaczego by nie zostać tu dłużej i przy okazji trochę zarobić? Wsiedliśmy na rowery i zaczęliśmy poszukiwanie pracy.  Próbowaliśmy głównie w międzynarodowych hotelach i zagranicznych restauracjach.  Czasem szło gładko, a czasem jak po grudzie. W wielu miejscach nie mogliśmy się dogadać, bo mówiono tylko po chińsku. Wstąpiliśmy raz do "western restaurant" zachęceni wizją anglojęzycznej obsługi. Ale tu też sami Chińczycy, patrzą na nas z coraz większym niezrozumieniem, gdy próbujemy słów "job" i "work" w różnych tonacjach, prędkościach i akcentach.
Zrezygnowani i zniechęceni już zmierzamy do wyjścia, gdy nagle podejmujemy się ostatniego heroicznego wysiłku : cofamy się, wyjmujemy z plecaka CV i machamy kelnerkom przed oczami.
Jest! W końcu!  Błysk zrozumienia w oku!  Wyrywają nam CV i biegną po schodach w dół, do Pani Manager. Spiesznie dążymy za nimi zginając się w pół w pokłonach wdzięczności.
Pani Manager, młoda Chinka świetnie mówi po angielsku!  U niej nie ma dla nas pracy, zresztą kelnerzy mało zarabiają, więc nie warto. Ale!? Bardzo się cieszy, że tu jesteśmy i szukamy pracy!
Mówi,  że zadzwoni do swoich znajomych z włoskiej restauracji,   może oni kogoś potrzebują. Zostawiamy numery telefonu, dziękujemy w trzech językach i jedziemy dalej. 
Nie długo trwa i nasze telefony się rozdzwaniają! "Znajomi Pani Manager" jak najbardziej są nami zainteresowani! Tego samego dnia zapraszają nas na rozmowę, gdzie omawiamy warunki i poznajemy szefostwo. "Ojcem" casa italiana jest Francesco, Włoch koło 50tki z dużym i silnym ego. Panią domu jest Lucia, jego dziewczyna; młoda,  urocza i pyskata Chinka. Stanowią niepowtarzalny miłosno-pracowniczy duet.
Oznajmiają nam, że już na drugi dzień możemy się wprowadzać do apartamentu nad restauracją. Tak też robimy.
Z ciężkim sercem jednak opuszczamy dom naszych gospodarzy. Mocno się z nimi zżyliśmy.
Pocieszamy się, że przecież nie wyjeżdżamy daleko, będziemy się odwiedzać .

piątek, 25 stycznia 2013

Nadszedł czas zabawy! - Azjatyckie Las Vegas :)



Przyszło pożegnać się z Szanghajem i wyruszyć w dalszą drogę. Czas spędzony tam, przyniósł mi wiele radości i naładował spowrotem moje baterie.:D Zatem ruszamy. Kierunek Macao! Powszechnie nazywane azjatyckim Las Vegas. Nasza pierwsza wjazdówka do Chin kończyła ważność więc musieliśmy opuścić ich teren. Zarówno Macao jak i HongKong są uznawane za odrębne kraje więc stąd wybór tego kierunku. Ewa z Kamilem wybrali tą samą destynację co ja, Mikołaj natomiast Hong Kong. Przez przestrogi innych, iż bilety na pociągi należy wykupować z wyprzedzeniem, od razu po przyjeździe do Guangzhou najbliższej miejscowości z której można udać się do Macao, postanowiłam kupić bilet na później, na Hainan. Wraz z zapoznanym w pociągu chińczykiem, który postanowił mi pomóc, poszliśmy do kas biletowych gdzie okazało się, że do końca stycznia nie ma już biletów w tamtą stronę. Wszystkie wykupione...Jak to możliwe! Wciąż nie dowierzałam. Nowy znajomy powiedział, że jest to spowodowane nadchodzącym chińskim nowym rokiem, że wszyscy podróżują w związku z tym (ale halo to jest dopiero ok 10 lutego, a ja szukam biletu na 18 stycznia!..) Do Macao zamierzałam dojechać autobusem więc pojawił się pomysł, że może i na wyspę uda mi się dostać w ten sposób. Tak też się stało :) Zadowolona jadę do Macao. Ewa z Kamilem byli już tam od kilku godzin, ale że noclegi mieliśmy w różnych miejscach, spotkanie odłożyliśmy na kolejny dzień. Macao jest byłą kolonią portugalską, dominuje tu więc taka też architektura, nawet nazwy ulic pisane są po portugalsku. Do mojej gospodyni dotarłam dość późnym wieczorem. Cindy tak miała na imię (tutejsi ludzie dość często nadają sobie angielskie imiona..) czekała na mnie z niecierpliwością. Na pierwszy rzut oka bardzo skromna, miła dziewczyna. W ciągu dnia uczyła dzieci gry na pianinie, ale wieczorami zmieniała się w istną imprezowiczke :D Tym także chce się w przyszłości zajmować, organizacją imprez. Pierwszy wieczór spędziłyśmy grzecznie w domu oglądając filmy.
Następnego dnia, prawie skoro świt ;p wyruszyłam zwiedzać. Macao podzielone jest na trzy części. Do pierwszej gdzie mieszkałam należało centrum Macao, drugą jest wyspa Taipa i trzecią wyspa Coloane. Na ten dzień wybrałam Taipa. Komunikacja super, dużo autobusów, jeżdżących naprawdę często oraz co niestety odkryłam później, jest także opcja poruszania się darmowymi autobusami odjeżdżającymi z pod większości hoteli do innych, ale także w inne miejsca jak np na przejście graniczne z Chinami, tudzież do samego centrum miasta co w moim przypadku było najbardziej na rękę. Powłóczyłam się tu i ówdzie, zaliczyłam również grę w kasynie ale niestety nie był to mój dzień ;P,  po czym wróciłam do centrum gdzie umówiona byłam z Ewa i Kamilem. Bardzo miło było ich spotkać!! Nie widzieliśmy się w końcu sporo czasu ;) Z wielkim uśmiechem na twarzy poszliśmy zwiedzać dalej. Większość budynków w centrum jest wpisanych na listę UNESCO więc warto było na nie rzucić okiem ;) Na koniec dnia poszliśmy na zasłużone piwo do parku, gdzie opowieścią nie było końca ;) Tak się złożyło, że nie udało im się znaleźć noclegu na dalsze dni więc wyjeżdżali na następny dzień. Tym razem rozstanie będzie zdecydowanie krótsze :) Kolejne dni jeździła w co róż to nowe miejsca zachwycając się pięknymi widokami i piękną pogodą, za czym już troszkę tęskniłam ;) Odwiedziłam każdą część Macao i większość hoteli, które same w sobie są sporą atrakcją:D (chociażby słynny hotel Venetian, dokładnie taki sam jak w Las Vegas (choć muszę przyznać, że tu jest większy) przyciąga tłumy turystów przez swoje weneckie kanały. Znajdują się one na drugim piętrze między sklepami. Można nawet wykupić rejs gondolą, na której na żywo można posłuchać śpiewu operowego. Na sufitach znajduje się odwzorowane niebo co daje efekt pięknego słonecznego dnia. Niesamowite wrażenie). Trafiłam także do parku z pandami. Jakie one są słodkie, echh :) Jedna znudzona życiem, siedziała i tylko jadła, a druga widać że młodsza, robiła jakby show dla ludzi. Biegała, skakała, próbowała wspinać się na drzewa, turlała się z górki robiąc przy tym ciekawe miny. Śmiechu co nie miara;). Ale przejdźmy do wspomnianych imprez. Pierwsze nocne wyjście było na urodziny do znajomego Cindy. Jak się okazało Amerykanina więc całkiem przyjemnie, ponieważ większość gości mówiła po angielsku :D Najpierw siedzieliśmy w afrykańskiej knajpie, gdzie robiąc rozgrywki w bilarda i darta nakręciliśmy się na dalszą imprezę. Ku mojemu zaskoczeniu po wyjściu z lokalu czekała na nas ogromna limuzyna, która zawoziła nas do kolejnego klubu. Solenizant zafundował wszystkim swoim gościom taki rarytas :D droga była przednia :D Sama impreza przebiegła bardzo szybko w większości na parkiecie :D Powrót do domu- 6 rano...:p. Moja imprezowa gospodyni ma wraz ze znajomymi pewna tradycję. W każdą środę idą do klubu w hotelu Venetian gdzie tego dnia odbywa się wieczór dla pań. Wejście za darmo, alkohol również (co prawda tylko do godziny 2, ale to wystarcza;p) i dobra muzyka na żywo. :D I ja miałam okazję z tego skorzystać :D. Podtrzymując ich tradycję wybrałyśmy się tam, a około godziny 3 przeniosłyśmy się do ponoć najsłynniejszego klubu w Macao, który znajduje się w hotelu HardRockCafe. Tam kolejne niespodzianki :D Na pół nadzy barmani również serwują darmowe drinki dla Pań. Po kilku kolejkach tequilli parkiet znów był nasz :D Kolejny raz godzina powrotu do domu - 6 rano :D Podsumowując tutejsze nocne życie. Jest wspaniale, nie ma nocy żeby gdzieś się coś nie działo. Na całość nie wydałam ani grosza. Tak to można wychodzić do miasta :p Czas upłynął mi naprawdę przyjemnie w tym azjatyckim zakątku hazardu ;p Ale czas nagli.. Kierunek Hainan- Sanya.

piątek, 11 stycznia 2013

Ceremonia parzenia herbaty!


Agu:
Wczoraj spotkała mnie miła niespodzianka. Przechadzając się po tutejszym targowisku, zaczepiły mnie dwie młode Chinki pytając czy mogę im zrobić zdjęcie. Nie mając nic przeciwko temu, zrobiłam im kilka zdjęć. Okazało się, że mówią po angielsku (tzn. chińskim angielskim, a uwierzcie mi, że jest spora różnica :p) i zaczęły mnie wypytywać skąd jestem. Rozmawiało się całkiem miło i po chwili powiedziały, że wybierają się na tradycyjna ceremonię parzenia herbaty i zapytały czy nie chciałabym się przyłączyć. Nie mając nic ciekawszego do roboty skorzystałam z zaproszenia. Poszłyśmy do tutejszego old town- nie popularnego wśród turystów jedynie dla miejscowych. Okazało się również, iż w tym miejscu ceremonia, odprawiana jest także tylko dla miejscowych. Dziewczyny jednak poprosiły Mistrza ceremonii żebym mogła uczestniczyć i wyraził zgodę :) Odbywało się to w małym pokoiku, na środku którego stał, równie nie wielki stolik z 4 krzesłami.  Wyznaczono mi środkowe miejsce, które ponoć jest przeznaczone dla VIP (no coś w tym jest ;p).
Zaczynamy! Na samym początku Mistrz opowiedział nam o znaczeniu liczb i na tej podstawie wybierało się ilość herbat do degustacji (liczba 6 odpowiada za harmonię, miłość i prawdę, liczba 8 dotyczy sukcesu i dążenia do celu, 9 daje kontrolę nad własnym losem i wpływ na losy innych ludzi i 11 ostatnia proponowana liczba jest bardzo romantyczną liczbą, gdyż uznają, że jest to połączenie kobiety i mężczyzny, co przy zbliżeniu dłoni układa się w serce (echhh ten chiński romantyzm;P ). Dziewczyny zdecydowały żeby tym razem zadbać o miłość i harmonię ;) Całość przeprowadzana była w języku chińskim ale moje towarzyszki zadbały o to żebym i ja rozumiała co się dzieje. Mistrz ceremonii przygotował niezbędne naczynia i filiżanki- każda z herbat jest inaczej zaparzana, w innej temperaturze i często w różnych naczyniach. Głównie korzystał z 3 częściowego naczynia zwanego Gaiwanem (są jeszcze takie 2 częściowe). Jest to ponoć również znaczące. W wypadku 3 częściowego, przykrywka jest niebem, spodek ziemią, a czarka człowiekiem, więc wszystko zgodnie z naturą.
Przed każdym zaparzeniem dostawałyśmy najpierw herbatę do powąchania i słuchałyśmy o jej zaletach i przeznaczeniu (oczyszczająca z toksyn, przeciwnowotworowa, dobra na trawienie, na wzrok, na cerę, dająca energię, pomagająca gubić zbędne kilogramy,  itp.) Podczas pierwszego zaparzenia, Mistrz postawił na środku niewielką figurkę tzw "ojca herbaty" (jest kilka legend związanych z odkryciem herbaty, nam akurat opowiedziano o cesarzu Szen Nung. Odpoczywał on pod krzakiem dzikiej herbaty równocześnie gotując wodę dla celów zdrowotnych (Ewa już wspomniała o namiętnym piciu ciepłej wody w Chinach). Wiatr poruszył gałęziami i kilka listków wpadło prosto do naczynia z wodą. Po spróbowaniu uznał, iż jest to bardzo smaczne, odżywcze i usuwa zmęczenie).
W podzięce za dar herbaty, figurka została nią polana, i dopiero po tym my mogłyśmy jej skosztować.  Przed każdą degustacją należało po raz kolejny powąchać herbatę oraz stuknąć się filiżankami z pozostałymi osobami uczestniczącymi, mówiąc przy tym Gambej-co oznacza: do dna (napisałam to tylko tak jak się wypowiada, gdyż  daleko mi do pisowni chińskiej:p) Filiżanka  trzymana powinna być dwoma palcami od boków i jednym od spodu. Uznaje się także zasadę, że filiżanki osób młodszych podczas stuknięcia nie mogą być na tym samym poziomie co pozostałe. Powinny być poniżej, wyrażając tym samym szacunek do osób starszych.
Po spożyciu herbaty wspomagającej odmładzanie cery, dostałyśmy wskazówki aby rolować twarze  filiżankami, w której ona była podana (jako jedyne były one wąskie i wysokie). Było to dość dziwne, ale trzeba przyznać, że nawet przyjemne ;) Wszystkie herbaty były pyszne. Każda miała zupełnie inny aromat i smak.  Między innymi próbowałyśmy herbaty z jaśminu w połączeniu z zieloną, herbaty z płatków róż i stokrotek, oraz oryginalną czarną herbatę (okazała się ona najbardziej cenioną i zarazem najdroższą herbatą. Jej drzewa są ponoć trudno dostępne, znajdują się często na zboczach stoków lub klifów. W pewnej części Tajwanu ludzie bojąc się o życie przy jej zrywaniu, wytresowali swego czasu małpy aby zbierały jej liście). Żadna z nich nie zawierała cukru, lecz dwie, przede wszystkim ta zawierające płatki kwiatów były tak słodkie, że można by się pokusić o stwierdzenie, iż zostały posłodzone. Ostatnia opowiedziana przez Mistrza historia dotyczyła chińskiego symbolu herbaty.
Dowiedziałyśmy się,że jego poszczególne części oznaczają coś innego. Górna część to same liście herbaty, poniżej jest człowiek a pod nim drzewo. W całości patrząc odczytuje się to jako człowieka wspinającego się na drzewo aby zerwać liście. Na sam koniec Mistrz postawił na stole tym razem figurkę syna cesarza Szen Nung, którą także polał, lecz tylko wodą. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu my również zostałyśmy "oblane" tą wodą, ponieważ w figurce była dziura, co dawało efekt jakbyśmy zostały "obsiusiane" przez małolata :D. Ponoć robi się to na szczęście ;) Muszę przyznać, że naprawdę bardzo miło, a przede wszystkim ciekawie spędziłam ten czas. Cała ceremonia, mimo tego że była odpłatna była warta swojej ceny. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję  uczestniczyć w takim wydarzeniu to  powinniście skorzystać ;) Kolejny dzień spędzony bardzo pozytywnie ;)

czwartek, 10 stycznia 2013

Sylwester


Ewa i Kamil [Chiny - Sanya, wyspa Hainan]:
Sylwestra natomiast mieliśmy pracowitego.  Restauracja wyprawiała przyjęcie dla kilku par i trzeba było doprowadzić do ładu salę i kuchnię po remoncie (o tym powiem w następnym odcinku) a także przygotować jedzenie,  napoje,  zastawę itp. Od rana do nocy ostro goniliśmy. Udało nam się jednak tak zorganizować sobie pracę ze zjedliśmy z Kamilem romantyczną kolację zakrapianą winem, wznieść toast o 24.00 i jeszcze spędzić resztę nocy grając w bilarda również popijając wino:)
Muszę przyznać że zabawę mieliśmy przednią!



Agu i Mikołaj [Chiny - Szanghaj]:
Jak to już w tym grudniu bywa, po świętach nadchodzi czas na sylwestra! Wciąż w tych samych składach czekamy z niecierpliwością, żeby zobaczyć jak to tutaj wygląda. Wiemy, że Chińczycy obchodzą swój nowy rok dopiero pod koniec stycznia, początek lutego (w tym roku będzie to dopiero 10 luty) ale i tak pamiętaliśmy z telewizji, że i z Szanghajem się łączyli pokazując fajerwerki. Dzień przed sylwestrem, wypatrzyłam, że w centrum zbudowana została scena z wielkimi lampami, uznałam więc że jednak będzie się coś działo. Postanowiliśmy więc wraz z Mikołajem pojechać tam na 24 i obejrzeć ewentualne występy i fajerwerki. Udaliśmy się na ostatnie jadące metro i trafiliśmy do centrum (niestety omijało ono nasz docelowy przystanek i musieliśmy nadrobić sporo drogi). Na ulicach były tłumy ludzi. Chińczyków jest tak wielu, że nie skłamię mówiąc miliony :p Szliśmy wraz z nimi w tym samym kierunku. Jak się jednak okazało, główne ulice dochodzące do sceny były pozamykane i pilnowane przez policję, tak więc szliśmy dalej i dalej. O godzinie 23.50 dotarliśmy do w miarę dogodnego miejsca skąd można było oglądać sztuczne ognie (o niczym więcej nie było mowy, od sceny dzieliły nas z pewnością 2km :p) Uśmiechnięci ludzie wokół nas wypuszczali w niebo lampiony. Zaczęło się wielkie odliczanie: 3,2,1.. i są piękne fajerwerki na niebie :D :D Złożyliśmy sobie życzenia, popijając piwko (chyba jako jedyni. Większość miała ze sobą kawy lub herbaty w kubkach, różne soki, a nawet zwykłe mleko)  ale co to, minęły dokładnie 4 minuty i koniec.?.. Nie dowierzałam w to co się właśnie wydarzyło! Ludzie zaczęli się rozchodzić co dało nam do zrozumienia, że to naprawdę koniec. Wielkie miasto, skupisko różnych narodowości, a tu mimo wszystko faktycznie nie ma świętowania 31 grudnia. Staliśmy jeszcze jakiś czas osłupieni, więc zaczęli do nas podchodzić biedacy prosząc o pieniądze. Ze względu na ich brak, naszła mnie inna piękna myśl ;) trzeba się integrować i dzielić tym co się ma, a w tym wypadku było to piwo :D Podsumowując! Co robiliśmy w sylwestra? Byliśmy we wspaniałym" Szanghaju, oglądaliśmy 4 minutowy pokaz sztucznych ogni i piliśmy piwo z biedakami. Nietuzinkowy sylwester :p Spacerując dalej po mieście, doszliśmy w końcu pod scenę jakoś ok godziny 24.40 i co..? w połowie była już ona rozebrana :D wszystko zatem działo się w szybkim tempie. Po powrocie wpadłam w szaleńczy ciąg rozmów na skypie ze znajomymi z Polski, Niemiec i Anglii dzięki czemu dotrwałam do 7 rano tutaj , czyli w Europie 24 :D i drugiego już dla mnie nowego roku :D Jak to bywa na imprezach sylwestrowych, i tym razem nie obyło się bez tańców (co prawda pierwszy raz do monitora ale równie wesoło ;)) Wielkie dzięki za to ;) Mikołaj wymęczony oglądaniem filmów poszedł spać wcześniej.
 Czekamy teraz wszyscy z zaciekawieniem na chiński nowy rok, aby móc porównać :) Od kilku dni zostaliśmy z DaSzanem sami w Szanghaju lecz nie na długo gdyż lada dzień Ciocia z Wujkiem wracają z Polski ;) Po drodze niestety piesek zachorował, miał anginę i musiał przyjmować antybiotyk. Myślę, jednak, że nie najgorzej mu się chorowało, gdyż podjęłam wszelkich starań żeby mu się polepszało. Dwa razy dziennie gotowałam mu jedzonko i na każdym kroku przykrywałam go kocykiem :) Już ma się całkiem nieźle :D Mikołaj pojechał na południe. Obecnie jest w miejscowości Guangzhou skąd za kilka dni pojedzie do Hong-Kongu. Ja, Ewa i Kamil najprawdopodobniej spotkamy się 13 stycznia w Guangzhou I stamtąd udamy się wspólnie do Macao. Jak część z was wie, wyjazd do Hong Kongu jak i do Macao zaliczane są tu jako wyjazd poza granice Chin i dlatego też tam się wybieramy. Okres ważności naszego pierwszego pobytu w Chinach dobiega końca więc musimy choćby na jeden dzień wyjechać. Następnie planujemy całą czwórką już, pojechać na Hainan.
Ewa z Kamilem wrócą do swojej obecnej pracy, a ja i Mikołaj również spróbujemy podjąć jakąś pracę.