18.01.2013.
Ważność pierwszego pobytu w Chinach dobiegła końca i przyszedł czas na
krótkie, przymusowe opuszczenie granic.
Jesteśmy właśnie w pociągu do Guanzhou, zmierzamy w stronę
Macao. Wokół nas bidony z jaśminową herbatą, okrągłe pudełka z „nudlami
instant” i słonecznik - podstawowy ekwipunek turystyczny każdego podróżującego
Chińczyka. Ale my tym razem jesteśmy uzbrojeni w kanapki. Prawdziwe,
europejskie kanapki! Widok chleba z sałatą i serem zawiniętego w sreberko
stanowi w chińskim pociągu tak niespotykany widok, że postanawiam zrobić
zdjęcie.
Od ponad 3 tygodni nasze żołądki karmione są zachodnimi specjałami : świeże
pieczywo, sery, szynki, makarony, pizza i kawa! Nie sposób opisać jak nam
tego brakowało!
Franco, nasz nowy pracodawca jest bardzo hojny i dba o nasze
podniebienia. Na dobre już uzależniłam się od jego słodkich, włoskich
śniadań z kawą latte. Czasem, tak jak dziś, jemy prawdziwe kanapki ze
świeżego chleba z masłem. Prawdziwego, niesłodkiego masła nie można tu normalnie
dostać, tak jak i większości produktów nabiałowych. Jedynie w zachodnich,
drogich sklepach, z importowaną żywnością.
Szef rozpuszcza Kamila włoskimi daniami, mnie jednak bardziej podchodzi
chińska kuchnia. Jest znacznie lżejsza i można jeść dużo i częściej;) dla
Kamila jest za ostra. Faktycznie, lubią tu przesadzać z chilli. Chińczycy
mają dużo bardzo różnorodnych potraw, ale do wszystkiego dodają ostrej
papryki lub kolendry i większość smakuje podobnie.
Ale mniejsza z tym, miałam powiedzieć coś o pracy. Trafiła nam się
jak „ślepej kurze ziarno”. A było to tak:
Trafiliśmy w końcu na nasz wymarzony Hainan, ciepłą wyspę.
Spodobało nam się od razu: słońce, tropikalne owoce, wakacyjny
klimat. Już pierwszego dnia pobytu spiekliśmy się jak raki na
plaży, czego skutki odczuwaliśmy jeszcze przez tydzień. Mieliśmy do
dyspozycji dwa rowery od naszych gospodarzy, więc szaleliśmy po Sanya'i (największe
miasto na wyspie) na dwóch kółkach. Odbijaliśmy sobie dotychczasowe zimno, na
całego!
Naszła nas myśl, dlaczego by nie zostać tu dłużej i przy okazji trochę zarobić?
Wsiedliśmy na rowery i zaczęliśmy poszukiwanie pracy. Próbowaliśmy
głównie w międzynarodowych hotelach i zagranicznych restauracjach. Czasem
szło gładko, a czasem jak po grudzie. W wielu miejscach nie mogliśmy się
dogadać, bo mówiono tylko po chińsku. Wstąpiliśmy raz do "western
restaurant" zachęceni wizją anglojęzycznej obsługi. Ale tu też sami Chińczycy, patrzą na nas z coraz większym niezrozumieniem, gdy próbujemy słów
"job" i "work" w różnych tonacjach, prędkościach i
akcentach.
Zrezygnowani i zniechęceni już zmierzamy do wyjścia, gdy nagle podejmujemy się
ostatniego heroicznego wysiłku : cofamy się, wyjmujemy z plecaka CV i machamy
kelnerkom przed oczami.
Jest! W końcu! Błysk zrozumienia w oku! Wyrywają nam CV i biegną po
schodach w dół, do Pani Manager. Spiesznie dążymy za nimi zginając się w pół w
pokłonach wdzięczności.
Pani Manager, młoda Chinka świetnie mówi po angielsku! U niej nie ma
dla nas pracy, zresztą kelnerzy mało zarabiają, więc nie warto. Ale!? Bardzo
się cieszy, że tu jesteśmy i szukamy pracy!
Mówi, że zadzwoni do swoich znajomych z włoskiej restauracji, może
oni kogoś potrzebują. Zostawiamy numery telefonu, dziękujemy w trzech językach
i jedziemy dalej.
Nie długo trwa i nasze telefony się rozdzwaniają! "Znajomi Pani
Manager" jak najbardziej są nami zainteresowani! Tego samego dnia
zapraszają nas na rozmowę, gdzie omawiamy warunki i poznajemy szefostwo.
"Ojcem" casa italiana jest Francesco, Włoch koło 50tki z dużym i
silnym ego. Panią domu jest Lucia, jego dziewczyna; młoda, urocza i
pyskata Chinka. Stanowią niepowtarzalny miłosno-pracowniczy duet.
Oznajmiają nam, że już na drugi dzień możemy się wprowadzać do apartamentu nad
restauracją. Tak też robimy.
Z ciężkim sercem jednak opuszczamy dom naszych gospodarzy. Mocno się z nimi
zżyliśmy.
Pocieszamy się, że przecież nie wyjeżdżamy daleko, będziemy się odwiedzać .