Witamy!
Właśnei się pakujemy i powoli będziemy się zbierać na pociąg do Chin. Pobyt w Mongolii dobiega końca. Trochę tu zimno więc czas uciekać. Zwiedzieliśmy dogłębnie Ułan Bator i zjeździliśmy pustkowia Mongolii. Wróciliśy z wycieczki "za miasto" dwa dni temu.
Właśnei się pakujemy i powoli będziemy się zbierać na pociąg do Chin. Pobyt w Mongolii dobiega końca. Trochę tu zimno więc czas uciekać. Zwiedzieliśmy dogłębnie Ułan Bator i zjeździliśmy pustkowia Mongolii. Wróciliśy z wycieczki "za miasto" dwa dni temu.
Zaczęliśmy
wyprawę od zwiedzania Hustai National Park. Park w którym olbrzymie
stepy porośnięte są trawami. My jedynie mieliśmy okazję oglądać
to na filmie promocyjnym bo w oryginale teraz wszystko pokrywa duża
warstwa śniegu. Teren na którym jest pełno różnistych zwierząt:
ciekawe ptactwo, jelenie, sarny, dziki, lisy, króliki oraz z czego
ten park słynie dzikie konie, w tym jeden rodzaj obecnie tylko
spotykany w Mongolii. Są to konie
Przewalskiego. Przewodniczka powiedziała, że mieliśmy ogromne
szczęście gdyż widzieliśmy je z bardzo bliska co ponoć zazwyczaj
jest nie możliwe. Widać je jedynie wysoko na wzgórzach.
Później
po dość długiej przeprawie przez bezdroża (dosłownie, ponieważ
drogę wyznaczały ślady naszego auta:P) dotarliśmy w góry do
rodziny Nomadów. Nasz gospodarz miał na imię Tyrwisz. Już na
wstępie ugościli nas typową mongolską herbatą podawaną z
mlekiem i solą oraz wypieczonymi przez gospodynię ciasteczkami.
Mieliśmy również okazję spróbować zamrożonego koziego jogurtu,
co wyglądało również jak ciastka, jednak konsystencją
przypominały bardziej skałę. Zjedliśmy jedno “ciastko” na
czterech i cieszyliśmy się że nie potraciliśmy zębów. Wieczorem
jednak ku naszemu zaskoczeniu zostaliśmy sami w naszej jurcie a nasz
gospodarz wraz z kierowcą i przewodniczką udali się w odwiedziny
do innej rodzinki... hmm a miał to być wieczór spędzony z rodziną
Nomadów;)
Kolejnego
dnia przyszedł czas na jazdę na wielbładach. Ale żeby to uczynić,
musieliśmy je najpierw złapać, ponieważ Nomadzi na zimę
wypuszczają je samopas. Pomijając straszne zimno ( było wtedy ze
spokojem -12, a poruszając się wielbłądzim tempem jeszcze
bardziej odczuwalne), było bardzo fajnie. Przeprawę prowadził
najstarszy
mieszkaniec tamtejszej rodziny. Był to bardzo sympatyczny,
uśmiechnięty starszy pan, który śpiewał po drodze piosenki (co
prawda po tym jak wypił sporą część wódki jaką Mikołaj miał
przygotowaną na tą zimną, długą trasę:p) :D Po
2h przerwy nadszedł czas na jazdę konna! Wraz z gospodarzem
pojechaliśmy zaganiać stado owiec i kóz. Założenie było świetne
i byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że tylko
chłopacy mogli jeździć samodzielnie. My, dziewczyny natomiast
byłyśmy cały czas prowadzone na linkach. Tłumaczono nam, że
niektóre konie są za bardzo dzikie i nasze im się takie wydały.
Uznałyśmy to za średnio śmieszny żart i byłyśmy zawiedzione
(co to za zaganianie stada na lonży?!).
W
następnej kolejności odwiedziliśmy „Semi Desert”. Jest to
teren nazywany mała pustynią Gobi. Pokryty w całości piachem, jak
to na pustyniach bywa, z licznymi wysokimi wydmami. Ciągnie się on
na odcinku 70km. Latem zapewne robi wrażenie, teraz wydmy były
pokryte śniegiem co zminimalizowało nasz zachwyt.
Kolejna
rodzina Nomadów u których mieszkaliśmy również wydawała się
sympatyczna lecz po raz kolejny słabo zainteresowana nasza
obecnością, a przewodniczka chyba jeszcze mniej... większość
czasu spędzili w innej jurcie. Dla nas natomiast przygotowana była
specjalna „turystyczna” jurta. No cóż, gościnność i praca
przewodnika tutaj trochę inaczej wygląda niż w Polsce, hehe.
Jeśli chcieliśmy się czegoś dowiedzieć musieliśmy się
dopytywać, bo przewodniczka sama z siebie nie raczyła nic opowiadać
:p
Ogólnie
zdobyliśmy bardzo ciekawe doświadczenia i dowiedzieliśmy się
sporo o życiu Nomadów. Wiodą niesamowite życie – 4 razy w roku
przenoszą się z całym swoim dobytkiem w poszukiwaniu pożywienia
dla trzody. Ich jurty zbudowane są z wielu małych części, które
podobno mieszczą się na dwóch wielbłądach. Nomadowie żyją
bardzo skromnie, w jednej jurcie czasem mieści się cała
wielodzietna rodzina. Wszystkie meble wykonane są własnoręcznie z
tradycyjnymi malunkami, na środku „domu” stoi piec –
najważniejszy element;) - daje ciepło i przyrządza się na nim
posiłki. Nie ma tu oczywiście bieżącej wody, w zimie pozyskuje
się ją ze śniegu, w lecie kopie się studnie i korzysta z
okolicznych rzek. Niektóre rodziny maja „sanitariat” - np.:
wykopaną dziurę okrytą starą kabiną od samochodu – ale to
wersja luksusowa – zazwyczaj z potrzebą idzie się po prostu przed
siebie. (Chcąc się pochwalić: my, dziewczyny zaliczyłyśmy mycie
się w zagrodzie dla zwierząt:D)
Co
nas najbardziej zaskoczyło? Telewizor w jurcie... Nomadowie nie mają
oczywiście elektryczności, energie czerpią z akumulatorów.
Energia z akumulatorów wykorzystywana jest jedynie do oświetlenia i
telewizora:) Nomadowie lubią być na czasie. Mają też komórki i
często ucinają sobie miłe pogawędki z odległymi znajomymi. Stoją
wtedy wszyscy razem z zadartymi głowami, bo zasięg jest tylko w
jedynym miejscu jurty – gdy aparat przymocowany jest do „dachu”
:) Połączenie tych dwóch przeciwieństw – spartańskiego życia
zgodnego z naturą i nowinek technicznych była dla nas niemałym
zaskoczeniem.
Wyprawa
nam się bardzo podobała, dużo się dowiedzieliśmy i najedliśmy
pysznego typowo mongolskiego jedzenia, które mieliśmy okazję
wspólnie przygotowywać ;] Jednak na koszty jakie ponieśliśmy to o
wiele za mało. Wycieczkę można było ze spokojem ograniczyć do
dwóch dni, zaoszczędzając czas i pieniądze.
Przede
wszystkim: dla osób zainteresowanych odwiedzeniem Mongolii polecamy
zdecydowanie porę letnią! W zimie pole manewru jest drastycznie
ograniczone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wstaw komentarz