wtorek, 13 listopada 2012

Wycieczka po Mongolii

Witamy! 

Właśnei się pakujemy i powoli będziemy się zbierać na pociąg do Chin. Pobyt w Mongolii dobiega końca. Trochę tu zimno więc czas uciekać. Zwiedzieliśmy dogłębnie Ułan Bator i zjeździliśmy pustkowia Mongolii. Wróciliśy z wycieczki "za miasto" dwa dni temu.
Zaczęliśmy wyprawę od zwiedzania Hustai National Park. Park w którym olbrzymie stepy porośnięte są trawami. My jedynie mieliśmy okazję oglądać to na filmie promocyjnym bo w oryginale teraz wszystko pokrywa duża warstwa śniegu. Teren na którym jest pełno różnistych zwierząt: ciekawe ptactwo, jelenie, sarny, dziki, lisy, króliki oraz z czego ten park słynie dzikie konie, w tym jeden rodzaj obecnie tylko spotykany w Mongolii. Są to konie Przewalskiego. Przewodniczka powiedziała, że mieliśmy ogromne szczęście gdyż widzieliśmy je z bardzo bliska co ponoć zazwyczaj jest nie możliwe. Widać je jedynie wysoko na wzgórzach.
Później po dość długiej przeprawie przez bezdroża (dosłownie, ponieważ drogę wyznaczały ślady naszego auta:P) dotarliśmy w góry do rodziny Nomadów. Nasz gospodarz miał na imię Tyrwisz. Już na wstępie ugościli nas typową mongolską herbatą podawaną z mlekiem i solą oraz wypieczonymi przez gospodynię ciasteczkami. Mieliśmy również okazję spróbować zamrożonego koziego jogurtu, co wyglądało również jak ciastka, jednak konsystencją przypominały bardziej skałę. Zjedliśmy jedno “ciastko” na czterech i cieszyliśmy się że nie potraciliśmy zębów. Wieczorem jednak ku naszemu zaskoczeniu zostaliśmy sami w naszej jurcie a nasz gospodarz wraz z kierowcą i przewodniczką udali się w odwiedziny do innej rodzinki... hmm a miał to być wieczór spędzony z rodziną Nomadów;)
Kolejnego dnia przyszedł czas na jazdę na wielbładach. Ale żeby to uczynić, musieliśmy je najpierw złapać, ponieważ Nomadzi na zimę wypuszczają je samopas. Pomijając straszne zimno ( było wtedy ze spokojem -12, a poruszając się wielbłądzim tempem jeszcze bardziej odczuwalne), było bardzo fajnie. Przeprawę prowadził najstarszy mieszkaniec tamtejszej rodziny. Był to bardzo sympatyczny, uśmiechnięty starszy pan, który śpiewał po drodze piosenki (co prawda po tym jak wypił sporą część wódki jaką Mikołaj miał przygotowaną na tą zimną, długą trasę:p) :D Po 2h przerwy nadszedł czas na jazdę konna! Wraz z gospodarzem pojechaliśmy zaganiać stado owiec i kóz. Założenie było świetne i byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że tylko chłopacy mogli jeździć samodzielnie. My, dziewczyny natomiast byłyśmy cały czas prowadzone na linkach. Tłumaczono nam, że niektóre konie są za bardzo dzikie i nasze im się takie wydały. Uznałyśmy to za średnio śmieszny żart i byłyśmy zawiedzione (co to za zaganianie stada na lonży?!).
W następnej kolejności odwiedziliśmy „Semi Desert”. Jest to teren nazywany mała pustynią Gobi. Pokryty w całości piachem, jak to na pustyniach bywa, z licznymi wysokimi wydmami. Ciągnie się on na odcinku 70km. Latem zapewne robi wrażenie, teraz wydmy były pokryte śniegiem co zminimalizowało nasz zachwyt.
Kolejna rodzina Nomadów u których mieszkaliśmy również wydawała się sympatyczna lecz po raz kolejny słabo zainteresowana nasza obecnością, a przewodniczka chyba jeszcze mniej... większość czasu spędzili w innej jurcie. Dla nas natomiast przygotowana była specjalna „turystyczna” jurta. No cóż, gościnność i praca przewodnika tutaj trochę inaczej wygląda niż w Polsce, hehe. Jeśli chcieliśmy się czegoś dowiedzieć musieliśmy się dopytywać, bo przewodniczka sama z siebie nie raczyła nic opowiadać :p
Ogólnie zdobyliśmy bardzo ciekawe doświadczenia i dowiedzieliśmy się sporo o życiu Nomadów. Wiodą niesamowite życie – 4 razy w roku przenoszą się z całym swoim dobytkiem w poszukiwaniu pożywienia dla trzody. Ich jurty zbudowane są z wielu małych części, które podobno mieszczą się na dwóch wielbłądach. Nomadowie żyją bardzo skromnie, w jednej jurcie czasem mieści się cała wielodzietna rodzina. Wszystkie meble wykonane są własnoręcznie z tradycyjnymi malunkami, na środku „domu” stoi piec – najważniejszy element;) - daje ciepło i przyrządza się na nim posiłki. Nie ma tu oczywiście bieżącej wody, w zimie pozyskuje się ją ze śniegu, w lecie kopie się studnie i korzysta z okolicznych rzek. Niektóre rodziny maja „sanitariat” - np.: wykopaną dziurę okrytą starą kabiną od samochodu – ale to wersja luksusowa – zazwyczaj z potrzebą idzie się po prostu przed siebie. (Chcąc się pochwalić: my, dziewczyny zaliczyłyśmy mycie się w zagrodzie dla zwierząt:D)
Co nas najbardziej zaskoczyło? Telewizor w jurcie... Nomadowie nie mają oczywiście elektryczności, energie czerpią z akumulatorów. Energia z akumulatorów wykorzystywana jest jedynie do oświetlenia i telewizora:) Nomadowie lubią być na czasie. Mają też komórki i często ucinają sobie miłe pogawędki z odległymi znajomymi. Stoją wtedy wszyscy razem z zadartymi głowami, bo zasięg jest tylko w jedynym miejscu jurty – gdy aparat przymocowany jest do „dachu” :) Połączenie tych dwóch przeciwieństw – spartańskiego życia zgodnego z naturą i nowinek technicznych była dla nas niemałym zaskoczeniem.

Wyprawa nam się bardzo podobała, dużo się dowiedzieliśmy i najedliśmy pysznego typowo mongolskiego jedzenia, które mieliśmy okazję wspólnie przygotowywać ;] Jednak na koszty jakie ponieśliśmy to o wiele za mało. Wycieczkę można było ze spokojem ograniczyć do dwóch dni, zaoszczędzając czas i pieniądze.
Przede wszystkim: dla osób zainteresowanych odwiedzeniem Mongolii polecamy zdecydowanie porę letnią! W zimie pole manewru jest drastycznie ograniczone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wstaw komentarz