wtorek, 18 czerwca 2013

Cywilizacja powraca, witamy w Tajlandii!



Pomimo rzęsistego deszczu, udaje nam się zatrzymać dużego tira który zabiera całą czwórkę prosto na granicę. Kierowca okazuje się być Tajem. Czyżby cała ta nacja była tak miła..? Niebawem się przekonamy! Docieramy nad rzekę gdzie okazuje się, że są osobne przejścia dla pieszych i dla samochodów. Trafiliśmy rzecz jasna na to dla aut, więc czym prędzej oddelegowano nas na to drugie. Szybka odprawa paszportowa i siedzimy już w łódce płynącej na drugi brzeg. Granicę pomiędzy Laosem i
Tajlandią wyznacza tu jedynie rzeka, o której już wspomniałam. Kolejna odprawa paszportowa i jesteśmy! Nasze pierwsze zdziwienie.. ruch samochodowy odbywa się tu po drugiej stronie tak jak w Anglii! Kolejne bardzo pozytywne zaskoczenie to klimatyzowane markety z lodówkami! Może się to dla wielu wydać bzdurą ALE uwierzcie, że po tylu miesiącach chodzenia po ryneczkach gdzie z każdego jedzenia musisz odganiać muchy i gdzie tylko ciepłe napoje z lodem są rozwiązaniem na ugaszenie pragnienia, to
był dla nas raj. Zimna pepsi z lodówki zrobiła furorę! Po pierwszym tajskim posiłku łapaliśmy stopa dalej. Potwierdził się fakt, iż kierowcy są tutaj bardzo uprzejmi i rozumieją czym jest autostop. Wieczorem docieramy do większej miejscowości. Naszym oczom ukazuje się duuuże Tesco. Naprawdę powróciliśmy do cywilizacji! Kierując się jeszcze na drogę by spróbować jechać dalej, Ewę i Kamila zatrzymuje miła kobieta. Dobrze mówi po angielsku i chce nam pomóc. Oferuje nam nocleg w swoim domu
podkreślając, że jest również katoliczką i nic od nas nie chce, bo wie, że i tak Bóg ją za to wynagrodzi. Po krótkich zakupach w Tesco, decydujemy się skorzystać z gościny nowej znajomej. Ma ładny,  duży dom i mieszka tam z ojcem, którym się opiekuje. Zarządza abyśmy przygotowali wszystkie rzeczy do prania, bo na pewno nie łatwo nam było o pralkę. Przyniosła nam nawet na ten czas swoje stare ubrania.  W tym samym czasie zaczyna przygotowywać kolacje. Pomagamy jej przy tym wciąż nie dowierzając.
Po wspólnym posiłku i rozmowie czas na kąpiel i sen. Każdy z nas otrzymuje swoją poduszkę, koc i osobne łóżko. Ten niesamowity dzień się kończy. Rano nasza "tajska ciocia"(taki przydomek otrzymała od nas) budzi nas na śniadanie, a następnie prosi o pomoc w ogrodzie. Chociaż w ten sposób będziemy mogli jej się zrewanżować. Po wykonanej pracy ciocia jednak wręcza jeszcze każdemu z nas po sto bathów czyli jakieś 1o zł, nie przyjmuje odmowy.. Jemy jeszcze wspólnie lunch i ruszamy w drogę. Jak
można było się już domyślić, ciocia nie puściła by nas od tak! Wręczyła nam jedzenie na późniejszą kolację, chleb na jutrzejsze śniadanie i zadzwonił po znajomą, która ma duże auto, aby odstawić nas na dobrą drogę poza miastem. Niesamowita kobieta! Szczere podziękowania dla niej za wszystko! Tego samego dnia docieramy do Lampang. Miasto, które nie jest bardzo popularne wśród turystów. Ja z Ewą chciałyśmy tam jechać ze względu na centrum słoni ,które tam jest, a chłopaki po prostu po drodze.







Teraz moja działka (Ewa).
Wieczorem,  w Lampang Kamil dostał wysokiej, nagłej gorączki. Znaleźliśmy sobie nocleg i szybko wpakowałam rozgoraczkowanego chłopaka do łóżka. Rano, niestety nic z nim lepiej nie było wiec odeszła mi ochota na wizytę w centrum słoni. Agu oczywiście zrozumiała i uszanowala moja decyzję. Rozsiadłam się u niej w pokoju (bo tylko tam było wifi) i zaczęłam szukac informacji w necie. Po wpisaniu objawów i miejsc w których byliśmy, wyniki jednoznacznie wskazywaly na dengę. Wiele strasznych i mrożących krew w żyłach informacji można sie dowiedzieć studiując tą chorobę. Charakteruzuje sie ona wysoką gorączką, utrzymujacą sie nawet do 7 dni, bólem oczu, mięśni i ogólnym osłabieniem. Przenoszą ją pie*##**e, prążkowane komary w porze deszczowej. Choroba może mieć przebieg łagodny - 7-o dniowa goraczka,  kończąca się wysypką lub ostry-krwotoczny, który rzadko dobrze się kończy i ogólnie lepiej nie wczytywac się w szczegóły. Na dengę nie ma lekarstwa, leczy się tylko objawy, podając paracetamol i specjalne mieszanki do picia by się pacjent nie odwodnił. Ponieważ denga robi jakieś zamieszanie w płytkach krwi, nie powinno podawać sie też aspiryny ani leków na bazie Ibuprofenu. A dokładnie te leki na zabicie goraczki zażył wczoraj Kamil. Ale zresztą nic innego nie mieliśmy. Jakoś każdy Polak chyba ślepo polega na aspirynie...
Głowa mi sie od tego wszystkiego zagotowala i szybko podjęłam decyzję by czym prędzej udać się z naszym poszkodowanym do szpitala. Nie do konca wiedziałam jak się za to zabrać, a recepcjonistka hotelu nie była pomocna bo nie mówiła po angielsku.
Jak grom z nieba spadł na mnie doskonały pomysł, by zadzwonić do nadzej "cioci"! Ona wszystko wie najlepiej, ma znajomości i niewyczerpaną potrzebę niesienia pomocy. Tak też zrobiłam: za pomocą telefonu recepcjonistki odbyłyśmy w trójkę tele-konferencje, w której ja tłumaczyłam co się dzieje, ciocia wykrzykiwala swoje obawy i dawała instrukcje recepcjonistce, a ta  przerażona posłusznie przytakiwala. Mówię wam, cioci nie sposób się sprzeciwić, nawet na dystans. Doszłyśmy do porozumienia i zakończyłyśmy rozmowę.  Stanęło na tym że jedziemy tuk-tukiem do szpitala,  którego nazwę poda nam recepcjonistka. Poszłam tylko jeszcze z Agu do pobleskiego sklepu kupić kartę do rozmów międzynarodowych,  bo chciałam zadzwonić do ubezpieczyciela.
Nie było nas może z 10 minut...
Wracamy do hotelu, a przed wejściem stoi karetka i 5 mężczyzn z R1 i deską ratunkową...
"Ojej, komuś coś sie stało? " myślę.
Ale podświadomie czuję już że ta karetka jest dla Kamila. Czy przez te 10 minut coś sie stało?  Może dostał jakis dreszczy, majakow od goraczki...? Z duszą na ramieniu i pięcioma facetami za plecami biegne do pokoju, otwieram drzwi i....znajduję Kamilka głęboko śpiącego,  totalnie nieświadomego odbywajacej sie wokół farsy. Budze go wiec czym prędzej słowami :"tylko się nie martw kochanie, przyjechała po ciebie karetka".
Kamil niezadowolony z nagłej pobudki,  ratownicy zdezorientowani; bo chyba spodziewali się bardziej krytycznego przypadku, ja zawstydzona, Agu lekko rozbawiona - stoimy tak wszyscy w jednym pokoju nad łóżkiem Kamila i spogladamy na siebie. Już domyślam się czyja to sprawka; ciocia, nie ufając, że trafimy do odpowiedniego szpitala,  po naszym wyjściu zadzwonila jeszcze raz do recepcjonistki i kazała jej wezwać karetkę. Stoje tam i nie wiem co o tym wszystkim myśleć ale nadrabiam opanowaną miną. Pakujemy Kamila do zdezelowanego ambulansu, gdzie ratownik bada mu ciśnienie. Następnie każe mu sie położyć na leżance,a mi usiąść na kole i na sygnale prujemy przez miasto do szpitala. Pamiętam, że jadąc tym cackiem myślałam że to pierwaszy test pacjenta-przeżyć jazdę do szpitala. Nic tam w środku nie było stabilne, nawet łóżko z Kamilem latało na boki, nie mówiąc o lekarzu i o mnie. Bałam sie że na zakręcie wylece przez tylną szybe, która zresztą nie była w całości.  No ale udało się!  Dojechalismy do szpitala wszyscy w jednym kawałku. Tzn. każdy w swoim kawałku.
Zarejestrowaliśmy się i czekaliśmy na wizytę u lekarza. Wszystko szło bardzo zgrabnie i bez problemów. Pracownicy mówili po angielsku i bardzo nam pomagali. Pobrali Kamilowi krew i po 2 h. już były wyniki. Lekarka powiedziała, że to prawdopodobnie Denga, objawy i wyniki krwi na to wskazują. Zresztą teraz jest "dengue season"-sezon na dengę;) Przepisala paracetamol i sproszkowany napój przeciwko odwodnieniu i kazała co dwa dni badać krew by kontrolować wynik. Po wszystkim musieliśmy udać się do kasy uregulowac rachunek...spodziewaliśmy się jakiejś obezwladniajacej sumy, a tu....14 zl. Jak sie potem okazało,  to tylko za badanie krwi i leki bo akcja ratunkowa byla...gratis:)
No i tak zostalismy w Lampang kolejne 7 dni, aż Kamil nie poczuł sie lepiej a lekarki dały błogosławienstwo na dalszą podróż.
Prawie codziennie jeździliśmy do szpitala badać krew bo wciąż było coś nie tak. Cały personel szpitala dobrze juz nas znał, pod koniec prawie ze wszystkimi byliśmy na Ty:) Lekarki śmiały sie z nas, że uprawiamy "hospital turism"-turystykę szpitalna.

Agu z Mikołajem oczywiście wcześniej opuścili Lampang. A co sie z nimi działo, to już opowie Wam Agu:)

Razem z Mikołajem wyruszamy do Bangkoku. Udaje nam się pokonać ten odcinek w jeden dzień, jednym samochodem! Na dodatek czuliśmy się bardzo bezpiecznie ponieważ nasi kierowcy byli policjantami. Dotarliśmy dość późno, więc od razu udaliśmy się do starego miasta gdzie wiedzieliśmy, że są również Evelyn i Bill. Nasi dobrzy znajomi z Chin, którzy też wyruszyli w swoją podróż. Nazajutrz do południa spotkaliśmy się z nimi. Było naprawdę miło ich ponownie spotkać i wymienić się przeżyciami. Nie obyło
się bez jeszcze jednej niespodzianki. Również spotkaliśmy Michała, z którym ostatni raz widzieliśmy się w Laosie. Chłopaki dziś wracają do Polski..tym bardziej miło było go zobaczyć przed wylotem. Po południu przenieśliśmy się do naszego gospodarza z CS. Był to miły Filipińczyk Drexel. Od kolejnego ranka rozpoczęłam poszukiwania pracy. Przeszukiwałam różne tutejsze portale i wysyłałam CV. Popołudniami zwiedzaliśmy w większości na piechotę z Mikołajem, miasto. Po 3 dniach zaczęły się telefony z
zaproszeniami na rozmowy kwalifikacyjne. Kto by pomyślał, że tak krótki okres starczy. Jedyny problem jaki się pojawił to okres trwania kontraktu. Pojawiła się oferta pracy m. in w biurze podróży, w hotelu, jednakże musiałabym zostać tu na rok, a nie taki jest plan. To może spróbować z tą najbardziej popularną formą pracy dla obcokrajowców czyli nauką języka? We wszystkich dostępnych ofertach wymagają bycia native speakerem lub minimum mieć ukończony kurs językowy TESOL lub TEFL. Wykształcenie
pedagogiczne również wskazane. Nie mam nic z tego... Ale co mi tam. Do odważnych należy świat, jak mówią słowa mojej przewodniej piosenki. Jeszcze tego samego dnia szłam na rozmowę kwalifikacyjną do pierwszej szkoły! Kolejna rozmowa jutro i pojutrze. Musiałam przygotować przykładową lekcję angielskiego i ją zaprezentować. Szkoły usatysfakcjonowane moją znajomością języka, proponowały kontrakty. Zdecydowałam się ostatecznie na  pierwszą odwiedzoną. Wyprowadziłam się z Bangkoku do niewielkiej
miejscowości Trat, na wschodzie Tajlandii. Okolica śliczna, jeśli tylko nie pada (pora deszczowa w pełni) i można się wybrać na wycieczkę rowerową. Na najbardziej popularną Tajlandzką wyspę mam ok 2h, licząc w tym prom więc całkiem miło. Pracuję już drugi tydzień w tutejszej publicznej szkole. 13 czerwca obchodziłam nawet swój pierwszy dzień nauczyciela, hehe. Mam zajęcia z 11stoma klasami, w większości klas jest  po 45 uczniów. Uczę języka angielskiego, a jedną klasę tylko geografii po
angielsku. Mimo tego, że jest dużo pracy, jestem zadowolona. Świetne doświadczenie, wspaniali współpracownicy. Zabawię tutaj dłuższy czas, najprawdopodobniej 4 miesiące. Tyle z mojej strony. Pozdrawiam gorąco. Agu.


piątek, 14 czerwca 2013

czy to jest dżungla? Agu


Znowu z łatwością dotarłyśmy do Luang Namtha. Na miejscu zaczynamy się rozglądać za wycieczką do dżungli, bo po opowieściach Michała i Pawła mamy ochotę tego doświadczyć. Spotykamy dziewczynę z Kanady z która byłyśmy wcześniej nad wodospadem. Ona także z dwójką przyjaciół rozglądają się za wycieczką. Jeśli grupa jest większa płaci się mniej, stąd pomysł połączenia sił. Mimo tego ich wybór był dla nas za drogi więc szukamy dalej. Trafiamy na dwie Francuzki i postanawiamy się do nich przyłączyć.
Agencja informuje, że będzie nas 8 więc koszta znacznie zmalały. Świetnie, rano ruszamy! Nasz kierowca i przewodnik już na nas czekają. Wsiadamy w czwórkę do wozu i nagle ruszamy. Okazuje się że będziemy jednak w mniejszym gronie za tą samą kwotę :). Dobra nasza! Na pobliskim targowisku przewodnik kupił dla nas jedzenie i wodę. Następnie w pobliskiej wiosce dosiada się do nas dodatkowych 2 przewodników. W 7 osobowym składzie ruszamy w trasę. Przewodnicy wyposażeni w maczety idą z przodu aby
ewentualnie torować drogę. Początek spokojny głównie wzdłuż rzeki. Jedynie każdy po kolei poślizgnął się na kamieniu wpadając butem do wody, hehe. Kolejny odcinek nie był już tak przyjemny..wspinaliśmy się ostro pod górę. Biorąc pod uwagę temperaturę, wilgotność powietrza i nasze nie zbyt małe bagaże, trzeba przyznać że łatwo nie było. Przyroda zmienia się wokół, jednak my wciąż mamy wrażenie, że spacerujemy po jakimś europejskim lesie. Nawet trochę jak w Kórniku wokół jeziora..? kiedy mijamy
lasy bambusowe i docieramy do drzew gigantów, w końcu czujemy się egzotycznie. Jest tam bardzo głośno. Zwierzęta i owady wydają tak dużo odgłosów, że ma się wrażenie jakby były to jakieś maszyny... piły w tartaku. Po kilku godzinach zatrzymujemy się na dłuższą przerwę z lunchem. Dziś szef kuchni serwuje wodorosty rzeczne, pędy bambusa, ostre papryczki, a to wszystko z dodatkiem lepkiego ryżu. Dwóch przewodników po tym odcinku wracało z powrotem zatem teraz jedynie w 5 ruszyliśmy w dalszą
drogę. Trasa lżejsza, bo z górki. Po drodze widzimy plantację kauczukowców z zamontowanymi małymi miseczkami na pniu. Przewodnik opowiada nam jak wygląda proces zbierania kauczuku.  Zdobywamy więc kolejne nowinki. Późnym popołudniem docieramy do maleńkiej wioski, w której planowany jest nocleg. Już na wejściu obskoczył nas dzieci nie dając oddechu do końca pobytu tam. Mimo wszystko było to przyjemne widząc ich prawdziwą radość z grania balonem czy przeglądania zrobionych zdjęć. Dzieci
towarzyszyły nam również podczas kąpieli w rzece popisując się przy tym swoimi umiejętnościami pływackimi. Nasz przewodnik kolejny raz wykazał się swoimi zdolnościami kulinarnymi serwując nam pyszną zupę z kwiatów bananowców (zdobytych podczas dzisiejszego trekkingu między innymi przez Ewę) oraz wieprzowinę z zieloną fasolką i czosnkiem. Od rana znów niespodzianka, banany w cieście, do tego kawka. Możemy startować dalej! Uparcie namawiam przewodnika żeby znalazł ogromne pająki. Widzieliśmy
kilka ładnych, dużych, nietypowych pająków ale ja chciałam jeszcze większych. Przewodnik w końcu zaczął wkładać ręce do ogromnych gniazd w ich poszukiwaniach, niestety bezskutecznie. Nie ma co i tak zasłużył na podziw z naszej strony. Dzisiejsza trasa była krótsza, choć nie koniecznie łatwiejsza. Podsumowując. Ze względu na ekipę jaką szliśmy było bardzo miło. Spacer także uznam za przyjemny, co nie zmienia faktu, że spodziewałyśmy się czego innego. Chciałyśmy ciągłego przedzierania się przez
ściany zrośniętych lian i korzeni drzew, a nie zaznałyśmy tego wielokrotnie. Myślę, że jeden dzień byłby wystarczający. Za pieniądze wydane na tą przyjemność, można było ze spokojem zrobić co innego. Słyszeliśmy od innych ludzi, że połączenie jednodniowego trekkingu i jednego dnia kajaków robi większe wrażenie. Kto wie, może jest to pomysł na kolejny raz. Wracamy do Luang Namtha, gdzie następnego dnia docierają Kamil z Mikołajem. Zbliża się dzień wygaśnięcia naszych laotańskich wiz, więc decydujemy się na opuszczenie tego magicznego kraju.