niedziela, 16 grudnia 2012

"Paryż Wschodu", "Królowa Orientu", "Najdalszy zasięg morza" czyli czas na Szanghai .


Agu:
Nadszedł koniec i naszego pobytu u Asi. Mam tu na myśli mnie i Mikołaja :). Z poprzedniego postu Ewy wiecie bowiem, że się rozdzieliliśmy. Ale zanim dojdę do tego chciałabym jeszcze napomknąć o pobycie w Xi'an. Aśka jest niesamowita. Czas jaki tam razem spędziliśmy był naprawdę wyjątkowy :) Począwszy od faktu, że w końcu było z kim poplotkować o wspólnych znajomych :p, poprzez miłą kolację w gronie innych "nauczycielek" - Polki i Włoszki, a skończywszy na wspaniałej imprezie w świetnym lokalu w Xi'an :) Wytańczyliśmy się na całego i to za darmo :) Wejście było za free, co mnie osobiście bardzo zaskoczyło jak zobaczyłam standard lokalu, a jakiekolwiek trunki odpuściliśmy sobie widząc, że najtańsze piwo kosztowało 55juanów czyli jakieś 28zł :p hehe. Warto wspomnieć, że to nasza pierwsza impreza w klubie podczas tej wyprawy! :D Słysząc od Asi historie o "szalonych chińczykach" na parkiecie, musieliśmy to sprawdzić! I faktycznie znalazło się takich kilku. Pozostałe wieczory spędzaliśmy na  wspólnym oglądaniu filmów, a czasami jedynie  przy blasku świec (wtajemniczeni wiedzą czemuż tak:p) przegadywaliśmy całe nocki :) W ciągu dnia zwiedzaliśmy miasto, czasami jedynie włóczyliśmy się z uczniami Asi po sklepach (nie ma jak osoba, która może się dogadać po chińsku :)). Razu pewnego Mikołaj postanowił poczuć prawdziwą wolność i wyruszył spenetrować pobliskie góry Hua Shan. Zamierzał spędzić tam dwa dni ale na trasie spotkał chińską grupkę studentów i wraz z nimi, przemierzył cała  zaplanowaną trasę w jeden dzień.  Wspaniałe widoki, przez nas tym razem oglądane jedynie na zdjęciach. Innego dnia pojechaliśmy oglądać słynną Terakotową Armię. Rzeczywiście jest to swego rodzaju majstersztyk, miło było to zobaczyć, ale żeby chcieć tam po raz kolejny pojechać...raczej nie :) I tak beztrosko upłynął nam kolejny tydzień wyprawy. Czas zbierać się dalej ;)  Po 15h spędzonych w pociągu dotarliśmy do Szanghaju. Szanghaj jest największym i najludniejszym miastem Chin, a co za tym idzie największym chińskim ośrodkiem gospodarczym, finansowym i komunikacyjnym, a także trzecim co do wielkości portem morskim na świecie.
 Spacerując w poszukiwaniu metra, zadzieramy nosy oglądając drapacze chmur :) Po ok 40 minutach dotarliśmy do domu mojej Cioci i Wujka, którzy mieszkają tutaj już 10lat :) Bardzo miło było się z nimi zobaczyć:)  Okolica w której mieszkamy jest świetna! Do najważniejszych punktów miasta jest bardzo blisko.
Z balkonu mamy widok na najwyższy budynek (w tym momencie jest to Shanghai World Financial Center i ma wysokość 492m, ale tuż obok trwa budowa kolejnego mającego go przewyższyć Shanghai Tower) Ale to nie koniec zachwytów, teraz zaczęła się rozpusta :D! Każdy z nas dostał swój osobny pokój, kartę na wszelkie środki transportu i zestaw map z wyszczególnionymi miejscami wartymi zobaczenia. Wujostwo było przygotowane pierwszorzędnie na naszą wizytę:) Korzystając zatem z udogodnień, wyruszamy codziennie odwiedzać kolejne zakątki. Zwiedzamy Szanghai jak również pobliskie miejscowości. W wolnych chwilach towarzyszyła nam Ciocia,  opowiadając różne ciekawostki. Jednego dnia byliśmy w Suzhou, jakieś 80km od Szanghaju i ten wypad zaliczam do jak najbardziej udanych. Mawia się, że jest to miasto parków i kanałów. Bardzo urokliwe miejsce. Przez jeden dzień nie udało nam się zwiedzić wszystkich atrakcji, ale te które zobaczyliśmy np. Tiger Hill wywołało pozytywne wrażenia. Szukając busa jadącego do największego tu The Humble Administrator's Garden  poznaliśmy pewnego policjanta. Ku naszemu zdziwieniu, mówił on po angielsku i pomógł odnaleźć odpowiedni autobus. Pochwalił nam się przy okazji swoim nowym małym "radiowozem" i zaproponował żebyśmy czekając na transport posiedzieli w nim :) Piękno tego miasta i przyjazność bijąca od tutejszych ludzi wzbudziło chęć powrotu kiedyś do Suzhou.
 Kolejnym odwiedzonym miasteczkiem było "pływające" Zhujiajiao nazywane także "Wenecją Szanghaju". Wąskie uliczki, liczne mostki, świątynie, poprzeplatane rzeczkami, a na nich pływający chińscy gondolierzy. Całkiem ciekawy obraz :)  Wujek Marek i Ciocia Jola zadbali również o to, by przypomnieć nam polskie smaki, a także dali okazję spróbować odmiennych kuchni. Domowej roboty rosołek, kotlety z ziemniakami i surówką, ciepły chlebek z masłem i białym serkiem... ech żyć nie umierać :) Jak nie wiele trzeba człowiekowi do szczęścia! :D  Pewnego razu poszliśmy wraz z nimi i ich znajomymi (również polakami mieszkającymi tutaj dłuższy czas) na kolację. Japońska Restauracja, osobisty kucharz, i mnóstwo nowych dla nas smaków: surowy tuńczyk i łosoś z pastą wasabi, małże, tutejsze ryby, krewetki przygotowane na kilka sposobów, jagnięcina z czosnkiem, a do tego japońskie wino! Wszystko było pyszne! Wieczór niesamowity, zakończony wspólnym śpiewaniem polskich hitów ;)  Kiedy indziej mieliśmy okazję spróbować żab przyrządzonych na ostro, wątróbki z gęsi, oraz jagnięciny podanej na ogromnej kości, ze środka której na koniec wysysało się szpik. Niesamowite doświadczenia kulinarne. Mikołajowi smakowało wszystko, mi rzecz jasna jako dziewczynie niektóre specjały nie przypadły do gustu;p  Tak przyjemnie upłynął nam pierwszy tydzień pobytu tutaj. Ale to dopiero początek, ponieważ posiedzimy tu znacznie dłużej ;)
Jakiś czas temu wujek kupił szczeniaka. Jest to prześliczny 3 miesięczny mastif tybetański i wabi się Daszan (co oznacza "duża góra"). Już przed naszym przyjazdem wujek skontaktował się ze mną i zapytał czy nie zechciałabym się nim zając przez czas kiedy On z Ciocią będą w Polsce.  Długo się nie zastanawiając, zgodziłam się :D Od wczoraj ja, Mikołaj i Daszan zostaliśmy sami w domu. Grafik zwiedzania troszkę się zmienił, gdyż wskoczyły mi dodatkowo spacerki z "maluchem", ale to niczemu nie przeszkadza :) a wręcz daje dużo radości ;]. Zatem jest to mój pierwszy dłuższy przystanek na "pracę" ;)  zostaję tu bowiem do ok 10 stycznia. Mikołaj natomiast posiedzi z nami do świąt, po czym  pojedzie na południe najprawdopodobniej do Ewy Kamila.   :)

Agu

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Chiny ciąg dalszy



Podczas pobytu w Pekinie zostaliśmy zaproszeni do mieszkania państwa Liu by poznać prawdziwe życie chińczyków. Qien i jego żona Daan mieszkają w Pekinie, ale 50 km od centrum. To przemysłowa okolica, "pracownicze" zaplecze Pekinu, pełne fabryk i dymiących kominów. W jednej z największych mieszczących się tu firm poznali się nasi gospodarze, pobrali i wciąż pracują w tej samej firmie. Ze względów ekonomicznych osiedlili się w tej okolicy, bo tu mają dwa mieszkania w cenie jednego bliżej centrum.
Tu poznaliśmy co to chińska gościnność! Państwo Liu bardzo cieszyli się że mogą nas gościć i traktowali nas jak VIP-y. Daan codziennie gotowała pyszne chińskie jedzenie - bardzo różnorodne, byśmy mogli skosztować jak najwięcej chińskich potraw. Dane nam było spróbować m.in.: słynnych zielonych jajek! Wbrew pozorom były bardzo dobre! Wyglądały nieciekawie, ale w smaku przypominały zwykle jajka. Podaje się je ze świeżym imbirem, serem toffi i kolendrą. Reszty nie jesteśmy w stanie nazwać ani nawet opisać bo nie zawsze wiedzieliśmy co znajduje się na półmiskach - tak odmienne są tu potrawy!
W niedziele gospodarze zabrali nas na rynek, czynny tylko raz w tygodniu. Można tu nabyć wszystko! Nie mogliśmy się napatrzeć - tyle różnych produktów, warzyw i owoców które widzieliśmy pierwszy raz na oczy! Niekiedy nie wiedzieliśmy nawet do której kategorii spożywczej zaliczyć daną rzecz - czy to mięso, czy warzywo? A może jakieś placki...?
Na rynku można też skorzystać z usług dentysty (?) i kupić protezę (także używaną...) oraz (jednak...) nabyć nieżywe, oskórowane psy...
Pobyt u chińskich gospodarzy był wyjątkowy - odpoczywaliśmy, rozmawialiśmy o różnicach kulturowych, objadaliśmy się chińskimi smakołykami, oglądaliśmy filmy, spacerowaliśmy po pobliskich wzgórzach... I nabraliśmy sił na dalszą podróż:)
Tym razem zdecydowaliśmy się spróbować autostopu - pogoda w końcu temu sprzyjała. Dostaliśmy się na drogę wylotową z Pekinu i pełni optymizmu zaczęliśmy łapać stopa. Mieliśmy ze sobą mnóstwo kartek z napisanymi po chińsku, informacjami: kim jesteśmy, co robimy, że chcemy jechać do Xian autostopem. Dodatkowo Qien czuwał pod telefonem w razie problemów.
Mało kto się zatrzymywał. A ci co stawali, kiwali głowami i tłumaczyli nam po chińsku że tak tak albo nie nie albo tak i nie. I odjeżdżali. Mieliśmy też kartkę z wypisanymi miastami na której też było zawarte pytanie (po chińsku) "czy możesz nas zabrać do jakieś z tych miejscowości"? Odpowiedź była taka sama: tak tak tak! ale nie nie nie. Kierowano nas głównie na dworzec autobusowy, a gdy pokazywaliśmy kartkę z napisanym po chińsku :"autostop" tym gorliwiej potakiwano.
Jeden kierowca powtarzał nam na migi że tu nie droga na Xian, tylko kawałek dalej i zapakował nas do auta by nas tam podwieźć. Nie zdziwiliśmy się gdy wysadził nas na dworcu autobusowym i z triumfalnym uśmiechem oznajmił "Xian"!
Daliśmy więc spokój i kupiliśmy bilet autobusowy. Z tym też zresztą wiąże się ciekawa historia. Kupiliśmy bilety poza kasa, u tzw.: "konika", 60 juanow taniej. Do odjazdu mieliśmy jeszcze około 5 godzin ale nie przysługiwała nam dworcowa poczekalnia więc czekaliśmy w starym busie z niepełnym kompletem siedzeń.
Autobus do Xian odjeżdżał o 17.45, na kartce od "konika" widniała godzina 17.30.
O 17.50 wciąż siedzieliśmy w busie i nic się nie działo. Gdy zaczęliśmy się wiercić i denerwować w końcu busik ruszył. Pomyśleliśmy że pewnie przyjdzie nam jechać 1000 km tym rozklekotanym, zimnym busem. Ale po kilkudziesięciu metrach kierowca zatrzymał auto na poboczu. I nic, stoi. Zapłaciliśmy pieniądze, nie mamy biletów, nikt z nas nie mówi po chińsku a od nich nikt nie mówi po angielsku. I tak stoimy sobie spokojnie i czekamy.
Aż tu nagle rumor, uniesienie: wysiadać! szybko, szybko! Rzucają nam plecaki na głowy, ciągną, pchają, poganiają - przyjechał autobus i czeka na nas! ale zdążyliśmy - wepchnęli nas szybko i usadowili na miejscach (leżankach) których było dokładnie tyle ilu było nas...:)
Po tym pełnym wrażeń dniu przespaliśmy cala noc w autobusie i obudziliśmy się rano w Xian.
Tu spędziliśmy tydzień, korzystając z gościnności naszej kórniczanki Asi! Jeszcze przed naszym wyjazdem zapraszała nas gorąco do siebie. Asia uczy angielskiego w szkole w Xian. Mieliśmy nawet okazje odwiedzić jej uczniów i poprowadzić za nią lekcje! Zrobiliśmy pokaz zdjęć i poopowiadaliśmy o swojej podroży. Studenci byli bardzo zainteresowani, zadawali pytania ale też udzielali nam porad i wskazówek, jak sobie radzić w Chinach:)
To był świetny czas spędzony z naszą rodaczką na obczyźnie. Ale przyszedł czas na rozłąkę. Agnieszka z Mikołajem pojechali do Szanghaju, odwiedzić rodzinę Agu, a my z Kamilem uderzyliśmy na południe by jak najszybciej dostać się do ciepłych klimatów. Po drodze na Hainan ( tropikalna wyspa na południu Chin, do której zmierzamy) zatrzymaliśmy się na chwile w Xiangtan i Guilinie. Tu zwiedziliśmy tarasy ryżowe - widoki niesamowite! Pogoda jednak nie sprzyjała, ani zdjęcia nie wychodzą, ani spacery nie są przyjemne.
Mamy bilet na dziś do Sanya (miasto na wyspie) ale na miejscu będziemy dopiero pojutrze, mimo, ze to tylko 700 km. Mamy pociąg z przesiadką, ale przesiadka trwa 15 godzin:)
Właśnie piszę z hostelowego komputera, a deszcz wali w dach i okna jak oszalały. Pada dziś cały dzien. To nasz pierwszy deszczowy dzień w Chinach. Nawet ciężko dziś o wózki z jedzeniem na ulicach, sprzedawcy chyba się zbuntowali i zostali w domach. Ze zwiedzania tez  nici- podczas spaceru mokrymi ulicami odkryłam dziurę w bucie:( (w jedynej parze butów;))