Każda grupa (chłopacy i dziewczyny) miała swój własny program
zwiedzania. Chłopacy wstawali wcześnie i późno chodzili spać, biegając całe
dnie po zabytkach. My wybrałyśmy trochę lżejszą wersję – dbając o dobre
samopoczucie i sprawność mentalno – fizyczną poznawałyśmy Pekin bardziej poprzez
spacery i kontrolowane błądzenie po uliczkach.
Pewnego dnia, gdy w końcu zmobilizowałyśmy się by wstać wcześnie, udałyśmy
się do pobliskiego parku zobaczyć jak to Chińczycy odprawiają swoje poranne
ćwiczenia. Słyszałyśmy o tym wiele i chciałyśmy skonfrontować wiedzę z faktami.
Około 8 pojawiłyśmy się w parku i na pierwszy rzut oka nic się nie
działo, kilka osób tylko biegało sobie lub maszerowało. „Pewnie się spóźniłyśmy”
– pomyślałam. No nic, pochodzimy trochę dookoła, porozciągamy mięśnie,
pooddychamy i wrócimy.
Ale, ale! Coś się jednak dzieje. Kawałek dalej, za zakrętem widać
grupkę ludzi – schodzą się, ustawiają i zaczynają ćwiczyć. Dołączamy do nich.
Na początku krótka rozgrzewka, a potem układ Tai – Chi. Nogi nam się plączą,
ręce krzyżują, ale po kilku próbach dajemy rade i opanowujemy prawie cały
układ! Razem z resztą powtarzamy go do muzyki parę razy.
A w międzyczasie park ożył i wypełnił się po brzegi giętkimi,
gimnastykującymi się chińczykami! Większość w starszym wieku! Głównie ćwiczyli
w grupach – jedni Tai-Chi, inni jakieś układy z mieczami, z wachlarzami
(niesamowicie spektakularne!), pojawiły się też układy taneczne, grupy
śpiewaków i grupy poklepujące części ciała do rytmu jakiejś wyliczanki… Ponad
to park wyposażony był w świetny sprzęt do ćwiczeń, wiele siłowni mogłoby pozazdrościć!
Przyrządów było bardzo dużo i prawie zawsze były okupowane.
Chińczycy tu rano nie próżnują, znają moc regularne podejmowanej
aktywności fizycznej – poranne ćwiczenia są nieodłączną częścią ich życia.
My porobiłyśmy kilka zdjęć i dałyśmy się wciągnąć w tą radosną atmosferę
wspólnego gimnastykowania się. Przetestowałyśmy sprzęt siłowy, a potem
zostałyśmy zaciągnięte do rozgrywek w badmintonaJ. Na końcu
obowiązkowo stretching – rozciąganie rozgrzanych mięśni (przy czym wiele „babć”
wprawiało nas w zakłopotanie, pokazując swoje możliwości…).
Ani się nie spostrzegłyśmy jak minęły ponad 2 godziny i czas było
wracać na śniadanie.
Po tak miłym poranku nie miałyśmy jednak dość i zapragnęłyśmy
kontynuować ten dzień w sportowym duchu. Udałyśmy się więc na basen olimpijski.
Udało się nam kupić bilety „na pływanie”, a nie „na zwiedzanie”
(co nie było łatwe przy barierze językowej). Weszłyśmy do Wodnej Kostki,
kierując się za grupą ludzi. Basen olimpijski faktycznie robił wrażenie – reflektory,
niebieściutka, klarowna woda, wielka widownia, skocznia… ale nikt tam nie
pływał… wątpiłyśmy że jesteśmy jedynymi klientami którzy wykupili bilet do
pływania… Sprawa w końcu się wyjaśniła – oczywiście w basenie olimpijskim się
nie pływa, dla klientów jest inny basen, piętro niżej, gdzie ogrzewanie już nie
działa, na świetle się oszczędza a woda drastycznie traci kolor. Pewnie ten
basen służył pływakom do ćwiczeń w czasie igrzysk. Także wciąż pozostawała
nadzieja, że woda w której pływałyśmy miała też kontakt z ciałem Michael’a
Phelps’a ;)
Dostałyśmy zegarki i udałyśmy się do szatni. Okazało się, że
obowiązkowo musimy mieć czepki. Wróciłyśmy więc do kasy i miłe panie pożyczyły
nam jakieś używane. Potem okazało się, że nie wolno na basen wchodzić w
klapkach… także zawróciłyśmy i zostawiłyśmy klapki w szafkach. Na basenie
natomiast, chcąc wejść na głęboką wodę zatrzymano nas żądając jakiejś karty.
Słyszałyśmy, że coś takiego się tu dzieje – przed wejściem do wody niby lekarz
ma badać twoją zdolność, trzeba zaprezentować jak się pływa itp. Nam pani
jednak powiedziała, że mamy wrócić i kupić jeszcze jeden bilet, żeby mieć tą
kartę…(?) Dałyśmy już sobie spokój i
pływałyśmy na płytkim basenie.
Odczucia mamy mieszane, trochę nas zdziwił niski standard, było
nie było, basenu olimpijskiego, ale tak czy inaczej wizyta w Water Cube pozostaje
to dla nas ciekawym doświadczeniemJ