środa, 29 maja 2013

Blue Lagun, pyszny bufet i laotanskie weselicho! Agu



Mikołaj  postanawia zostać jedną nockę dłużej w stolicy, a my w 3 ruszamy w kierunku Vang Vieng. Wraz z szalonym "Indianinem" (Laotanczykiem o surowych rysach twarzy,  który zabral nas na stopa) pokonujemy długi odcinek drogi, jednak ze względu na niesprzyjającą  pogodę nie udaje nam się dotrzeć do celu tego samego dnia. Na niebie bowiem rozszalały się błyskawice, a deszcz padał z taką siłą, że wycieraczki nie nadążały. Zatrzymaliśmy się w  pobliskim guesthousie i wieczór spędziliśmy z naszym nowym znajomym. Niestety nie mówił on ani słowa po angielsku więc
mowa ciała musiała nam wystarczyć :).
Rano, migusiem dotarliśmy do Vang Vieng, miejscowości dawniej nazywanej zagłębiem imprezowiczów. Wszyscy przyjeżdżali tutaj tylko po to, żeby spłynąć rzeką na dętce od opony. Nie było by w tym nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że nad rzeką było mnóstwo knajpek do których przycumowywano na liczne drinki. Niestety rocznie ginęło tam za dużo ludzi i po śmierci syna wicepremiera Australii, zamknięto większość knajp w tym miejscu rozpusty. Dla nas jednak to
miejsce okazało się kolebką spokoju. Mikołaj dojechał do nas porannym autobusem. Wynajęliśmy rowery i pojechaliśmy na "Blue Lagun" Zabraliśmy jedynie kilka potrzebnych rzeczy i namioty. Po drodze zwiedziliśmy jedną z wielu tutejszych jaskiń i dojechaliśmy w końcu na miejsce. Naszym oczom rzeczywiście ukazała się lazurowa woda w rzece. Jak to możliwe? :) Główną atrakcją tego miejsca były skoki do ?"niebieskiej" rzeki z wysokiego drzewa i z zawieszonej na nim liny. I my z Ewą dałyśmy się ponieść
zabawie i dałyśmy nura do wody. Najzimniejsza w jakiej do tej pory pływałyśmy! Ale po 7km trasie w słońcu na rowerze, była idealna. Przygotowani na biwakowanie, mieliśmy ze sobą także jedzenie. Palnik odpalony, smażymy jajecznice w menażce. W połączeniu z papierem ryżowym, była wspaniałym zakończeniem dnia. Spotkani przypadkowo ludzie przekonywali nas, że nie ma możliwości przenocowania na tym terenie, ponieważ pod wieczór wszystkich wypraszają i zamykają bramę. Mnie jednak nie przekonali i
poszłam zapytać właścicieli czy możemy się tu rozbić. Mili Laotańczycy nie mieli nic przeciwko. Tym sposobem spędziliśmy w tym uroczym miejscu 3 dni :). Początkowo z lękiem skakaliśmy do wody z 5 metrów, ale po kilku skokach było już całkiem przyjemnie. Na tym samym terenie, znajdowała się kolejna jaskinia. Aby do niej dojść, trzeba było wysoko wspiąć się do góry. Ale było warto! Jaskinia była genialna. Czołówki okazały się niezbędne! Wąskie, ciemne przejścia, imponujące formy naciekowe, a
nawet buddyjski ołtarz. Chyba zgodnie możemy powiedzieć, że była ciekawsza niż pierwsza przez nas odwiedzona Kong Lo.
Po powrocie do miasta i oddaniu rowerów, ustawiliśmy się na drodze prowadzącej do Luang Prabang. Kilometrowo, odcinek ten nie był bardzo długi, jednakże ze względu na trasę prowadzącą wysoko w górach, czas jej przebycia znacznie wzrastał. Szczęśliwie, zabrał nas ze sobą młody chłopak jadący ze stolicy. Klimatyzowany minibus..czego chcieć więcej :). Wieczorem byliśmy na miejscu.
Luang Prabang jest
dawną stolicą Laosu. Niewielkie miasto ale bardzo urokliwie. Niektórzy mówią, że czas się tam zatrzymuje i życie toczy się wolniejszym tempem. Planowałyśmy z Ewą zostać tam jakieś 2, 3 dni, a tu niespodziewanie zrobiło się 5 he he. Jeszcze tego samego wieczoru gdy dotarliśmy, na nocnym markecie spotkaliśmy Pawła ze Szczecina! Co za zbieg okoliczności. Już trzeci raz na siebie wpadamy :). Spacerował samotnie, ponieważ Michał po powrocie z trekkingu po dżungli źle się czuł. Paweł zaprowadził nas na pyszny
bufet. I wielkie dzięki mu za to :D! Od tamtej chwili jadaliśmy tam codziennie. Płaciło się dziesięć tys. kipów, czyli ok 6zł i nakładało się pełen talerz smakołyków. Dokładki także były dopuszczalne. Raj dla naszych niedojedzonych chłopaków :D. Kilka rodzajów makaronów z dodatkami, ryż, gotowane i smażone warzywa, banany w cieście i na deser świeże owoce. Za równie nie wielką opłatą, kurczak z grilla. Nie ma co się dziwić, że chłopcy zabawili tam dłużej od nas - ponad tydzień.
Jednego dnia zebraliśmy grupę 12 osób i pojechaliśmy nad pobliski wodospad. Jedynie Mikołaj został w mieście i krążył po jego uliczkach. Wodospad okazał się najpiękniejszym jaki do tej pory widziałam. Nawet Niagara przez otoczenie w jakim się znajduje (w pobliżu są kasyna...) jak dla mnie się nie umywa. Tutaj przyroda wokół sprawia, że człowiek może poczuć się jak w Edenie :). Jest tam również niewielki park z misiami. Czarne niedźwiedzie, leniwie wylegują się na hamakach zupełnie nie zwracając uwagi na
odwiedzających.
Kolejny raz miałyśmy okazję z Ewą skakać na linie i ze szczytu niewielkiego wodospadu. Ze względu na nasz fach, zabawy w wodzie sprawiają najwięcej radości.

W końcu po 5 dniach, zostawiamy chłopaków i bufet i ruszamy same dalej. Bez większych problemów pokonujemy kolejne kilometry. 7-o osobowa rodzina zabiera nas miniwanem. Podczas drogi na tyle nas polubili, że proponują żebyśmy zatrzymały się u nich w domu na noc. Dlaczego by nie? Na miejscu dowiadujemy się, że to nie wszystko. Jesteśmy również
zaproszone na wesele, które miało miejsce w wiosce. Jako jedyne "białe" wzbudzałyśmy spore zainteresowanie. Przyjęcie weselne odbywało się na środku piaszczystej drogi pod namiotami. Plastikowe stoliki i krzesła rozstawiono wokół parkietu, a dokładnie na wprost, znajdowalo się miejsce dla zespołu. Całkiem podobnie jak w Polsce,  he he. Na każdym stoliku znajdowało się kilka butelek z napojami, w tym butelki piwa oraz kilka dań. Zupa z warzywami, grillowane kawałki mięsa, sałatka z papayi oraz co nam osobiście
najbardziej smakowało, ugotowane jajka z sosie piernikowym! Nie ma tam w zwyczaju, że młoda para siedzi razem, czy też tańczy. Szczerze mówiąc, nie miałyśmy okazji zobaczyć pana młodego przez całe wesele.. Zaczęły się tańce. Cóż, trzeba przyznać, że są one..inne. Panowie proszą panie do tańca ze złożonymi rękoma jak do modlitwy, następnie na parkiecie staje się do siebie twarzą w twarz ALE nie patrzy się sobie za często w oczy oraz nie dotyka się nawzajem. Obracamy się następnie w bok i w rytm
muzyki idziemy wolnym krokiem przed siebie. Żeby dodać trochę szaleństwa do tego, poruszamy wolno swoimi dłońmi tworząc kółka. Po 5-tym z kolei tańcu zostałyśmy nawet pochwalone przez "starszyznę" z wioski, że bardzo szybko załapałyśmy o co chodzi :D. Jedyny minus był taki, że zespół obsługujący całe przyjęcie całkowicie nie miał słuchu, ani głosu. Fałszowali niemiłosiernie. Ale co tam. Nowe doświadczenia :). Nasza młoda znajoma Oy ( jej imię wymawialo sie: Ojj) nudziła się w towarzystwie rodziny więc zaproponowała nam,
żebyśmy przeniosły się na techno party. Zaskoczone tą propozycją (gdzie tu, w takiej małej, laotanskiej wiosce techno party?!) poszłyśmy zaciekawione. Rzeczywiście, była mała sala w dawnej stodole czy tym podobnym z 5 stolikami i konsoletą Dj. Na ścianie wielki ekran do wyświetlania karaoke, które się tam także odbywa. Najprawdopodobniej byłyśmy z Ewą najstarsze na tej imprezie. Po spróbowaniu laotańskiego wina ryżowego, które okazało się naszym polskim jabolem, wróciłyśmy do domu. Co to był za wieczór. Rano po wspólnej kawie,
zostałyśmy odstawione na główną drogę w kierunku Luang Namtha.:)











piątek, 10 maja 2013

Laos


Jesteśmy z Agu w Vientian, stolicy Laosu. Mieszkamy u Christiny CS-ki, która przyjęła nas pod swój dach. Christina pochodzi z Malezji i przyjechała do Laosu pracować w banku. Ma świetne mieszkanie, eleganckie i klimatyzowane. Mamy swój własny pokój i swoją toaletę. Od wczoraj mamy też gościa- kolejną podróżniczkę, którą zaprosiła Christina. A dziś ma do nas przybyć jeszcze jedna! Będzie wesoło! Ale przyjdzie nam niestety spać na podłodze...:)
Agu poszła do konsulatu tajskiego wyrabiać wizę do Tajlandii, a ja siedzę sobie w kuchni i popijam kawę, czekając na chłopaków. Mają lada moment przyjechać do Wientian. Rozdzieliliśmy się w Siem Reap, ostatnim miejscu w Kambodży i Laos zwiedzamy już osobno. No prawie, bo dane nam było spotkać się na wyspie Dondet... ale o tym zaraz!

24.o4.13
Siem Reap. Kupujemy z Agu bilety na autobus do Laosu, a dokładnie do miejsca zwanego „4 tys. wysp”. Jest to pierwszy przystanek każdego podróżnika przybywającego do Laosu od strony Kambodży. Tu, na wielkiej rzece Mekong, usadowiło się mnóstwo wysepek: małych i większych (te najmniejsze to po prostu krzaczki rosnące na skale). Trzy z nich są zamieszkałe i oczywiście otwarte dla turystów.
Nasz autobus ma wyjechać o 5 rano i wieczorem koło 19 - 2o mamy być na miejscu. Podróż zakłada więc przejazd przez granicę i transport łódką na wyspę Dondet.

25.o4.13
Autobus przyjeżdża pod nasz hostel o 6 zamiast o 5. Jeździmy jeszcze 45 min. po mieście zbierając ludzi z innych hosteli. O 7 dojeżdżamy do dworca (był on może z 6 km za miastem). Przepakowujemy się do innego autobusu, wygodnego, z klimatyzacją. Startujemy dopiero koło 7.45.
Po dwóch godzinach jazdy przepakowują nas do małego minibusa. Jest nas razem 18-u... Jesteśmy upchani jak sardynki, siedzimy prawie że jeden na drugim. Dwie osoby zamiast siedzenia mają deski pod tyłkiem a plecaki wyścielają podłogę...Widzę jak każdy wchodzący do autobusu depcze po moim plecaku....ja sama zresztą po nim depczę bo inaczej się nie da...Atmosfera troszkę nerwowa: ciasno, gorąco no i te plecaki...Granica podobno otwarta do 18, a kierowca widać śpieszy się, nie zważając na dziury przez które walimy głową w dach busa. Ale ani on, ani jego pomocnik (?) nie mówią po angielsku więc nikt nie wie co to z nami będzie, czy daleko jeszcze, czy zdążymy, a jak nie zdążymy to co?
O 18 już wiemy. Dojechaliśmy do Stung Treng, ostatniej miejscowości przed granicą. Kierowcy wypakowują nas z busa i idą sobie w długą. Na miejscu jest na szczęście anglojęzyczny właściciel hostelu który tłumaczy nam, że musimy tu zostać na noc, bo granica już zamknięta i jutro o 8.3o przyjedzie po nas autobus. Pojawia się pytanie, kto zapłaci za ten nocleg? Niby nasz „guide” (przewodnik-opiekun), którego jutro poznamy...
Skorzystałyśmy z usług pana z dworca - okazało się że miał najtańsze pokoje (4 dolary za pokój dwuosobowy). Kupiłyśmy sobie ostatnie kambodżańskie piwko i wyluzowałyśmy się nad rzeką po ciężkim dniu.
26.o4.13
Duży klimatyzowany autobus podjeżdża o 9. Pakujemy się i wyruszamy ok 9.15. O 9.3o autobus staje i kierowcy idą jeść śniadanie. Po śniadaniu kładą się na hamaki i odpoczywają....okazuje się, że czekamy na kolejną ekipę. Nasz „guide” nic nie rozumie, nic nie wie i nic nie chce słyszeć o kasie za nasz niezaplanowany nocleg. Agencja, która nam sprzedała bilet też umywa ręce, spychając wszystko na „guida”, który znowu twierdzi, że to nie jego wina. I koło się zamyka, dałyśmy sobie spokój.
W końcu, koło 1.3o ruszamy. W autobusie, jeszcze inny „guide” rozdaje nam druki do wypełniania, potrzebne do uzyskania wizy laotańskiej na granicy. Jest podnajęty przez agencję od autobusów, żeby pomóc nam przedostać się przez granicę. Ułatwić, usprawnić itp...
Koło 12 zatrzymujemy się pół kilometra od granicy i przewodnik zaczyna zbierać od nas siano za wizę.
-Where do you come from?
-USA
-O.K. 45 $ for visa and 5$ for „stamp fee” ( „opłata za stempel” czyli łapówka)
-You?
-France
-4o for visa and 5 for stamps. Together 45.
-Ireland? 35 plus 5 so 4o
-Poland? 4o plus 5 = 45.

I tak dalej. A że podróżnicy głupi nie są, to każdy wcześniej się dowiadywał ile wiza dla danego kraju kosztuje. I ceny rzucane przez guida odbiegały znaczne od zebranych przez nas informacji. Wiedzieliśmy, że na tym przejściu woła się o łapówki, ale w necie pisali o jednym dolarze na każdym przejściu (czyli 2 $ w sumie). A wiza dla Polski miała kosztować 35$.
Niektórzy zapłacili, niektórzy nie. Zaczęły się pomruki niezadowolenia i żądania wyjaśnienia. Guide twardo twierdził, że takie są ceny i że musimy mu zapłacić, bo inaczej nic się nie uda i nikt nie dostanie wizy i takie tam.
Agu wkurzyła się i bezczelnie poszła na pieszo na granice, do okienka spytać się, ile naprawdę kosztuje wiza. Przewodnik jechał za nią motorkiem i na różne sposoby starał się odwieść ją od tego pomysłu. To groźbą, to znów błaganiem, że „musimy się szanować nawzajem, jak ty mnie nie będziesz szanować to nikt mnie nie będzie szanować i cała moja robota tu pójdzie na marne” i tym podobne teksty. Ale Agu nie zważała na nic i odważnie zapukała do okienka z zapytaniem. Okazało się, że wiza dla nas kosztuje 3o$, a łapówki to po 2 $ na każdej stronie. Czyli z 45 zrobiło się 34$. Agu uradowana wraca do mnie, ale przewodnik zatrzymuje ją i każe czekać już na granicy. Mówi, że przyjedzie po mnie. Chodziło mu o to, by Agu nie miała kontaktu z resztą podróżników i prawda nie wyszła na jaw. Ale wieść i tak szybko się rozniosła i wśród oszukanych turystów zaczęło wrzeć. Każdy domagał się zwrotu. Guide był w niezłych tarapatach, miał wokół siebie około 2o wściekłych „białasów”, którym jeszcze groził, że ci, co nie zapłacą za łapówki nie pojadą dalej autobusem. Ostatecznie oddał wszystkim nadwyżkę i w pomrukach niezadowolenia przekroczyliśmy granicę.
Przesiedliśmy się do kolejnego busa (to już piąty pojazd, liczycie?). Podjechaliśmy z 15 minut i znów wysiedliśmy, żeby odbyć ostatni etap tej podróży - przeprawę łodzią na Dondet.


Koszmar się skończył, przyszedł czas na odreagowanie...
Wynajęłyśmy sobie mały bungalow nad rzeką za 3o tys. kipów (4 $). Zrelaksowałyśmy się tu na całego. Początkowo chciałyśmy zostać koło 3 dni, ale przedłużyłyśmy do 6. Aura sprzyjała wypoczynkowi. Codziennie kładłyśmy się bardzo wcześnie spać - koło 2o już byłyśmy w łóżku, bo nie szło na zewnątrz wytrzymać. Powodem były owady wszelkiej maści, które po 19 już nie dawały spokoju i wlatywały do oczu, włosów, uszy, ust i pod bluzki. Jedynym ratunkiem była moskitiera, zawieszona nad łóżkiem. Dlatego też, naszym codziennym rytuałem przed zaśnięciem był filmik pod moskitierą.

Kilka razy oczywiście zmobilizowałyśmy się do aktywności - trochę popływałyśmy w Mekongu, ale prąd okazał się zbyt silny, żeby pluskać się swobodnie i pływać od brzegu do brzegu. Zaliczyłyśmy też bardzo długi spacer na drugą wyspę, na którą prowadzi most - pozostałość po dawnej, wybudowanej przez francuzów kolei. Znajduje się tam piękny, rozłożysty (jeśli można tak powiedzieć) wodospad.

Najprzyjemniejszą rzeczą na wyspie było jednak leżenie w hamaku przed domkiem i obserwacja życia mieszkańców. Łódki co chwila przypływały i odpływały spod naszego bungalow'u: to z węglem, to z rybami, to z dzieckiem do szkoły, to znów bambusy przypłynęły...albo babcia przeprawiała na drugą stronę rzeki po jakieś zielsko do obiadu. Co chwila też, ktoś przychodził się do rzeki kąpać, prać lub myć naczynia. Oglądając te zjawiska nachodziło mnie (jakże odkrywcze) spostrzeżenie a zarazem zdziwienie, jak to stare nawyki trudno wyplenić. Mieszkańcy wciąż przychodzą nad rzekę myć zęby, włosy i całe ciała, podczas gdy mają przecież prysznice! Prysznice wybudowane na rzecz turystów, oczywiście. Niedługo później, zauważyłam jak pani pompuje specjalnym urządzeniem wodę z rzeki do zbiornika nad prysznicami. „No tak” - usłyszałam swoją kolejną błyskotliwą myśl -„my też myjemy się w Mekongu”.
Trzeciego dnia zyskałyśmy wyjątkowych sąsiadów: Kamil z Mikołajem przyjechali na wyspę i nie wiedząc, gdzie my się zatrzymałyśmy, wynajęli domek tuż obok nas! Gdy się wprowadzali, nas akurat nie było wiec jak wróciłyśmy, miałyśmy nie lada niespodziankę:)

o2.o5.13
Choć bardzo się nie chciało, trzeba było w końcu ruszyć się dalej. Spakowałyśmy manaty i ruszyłyśmy stopem, na pace w stronę Bolaven plateau - plantacji kawy. Co prawda po drodze musiałyśmy jednak skorzystać z usług tutejszych przewoźników i 5o-o kilometrowy odcinek jechałyśmy sawng thaewem - ichnim autobusem. Wygląda to jak przyczepa z dachem. W środku ma trzy wmontowane ławki. Ale na ławkach dla nas nie było miejsca, bo nie licząc ludzi, jechały z nami jeszcze 4 styropianowe kartony z rybami, kilka puszek z ciastkami i wiele tajemniczych pakunków. Miałyśmy więc miejsca stojące, na zewnątrz, na podeście, który służy do wchodzenia. Było... przewiewnie:)

Na plantacji byłyśmy tylko jeden dzień i zdążyłyśmy zobaczyć tylko jeden wodospad. Złapał nas tam taki deszcz, że w 1o minut miałyśmy mokre wszystko. Wykręcałam wodę ze spodni, żeby mi nie kapała do butów. Buty też zresztą przemoczone. Przy pierwszej, lepszej okazji, gdy przestało padać, wsiadłyśmy w autobus do Tha Khaek.

Chłopakom trochę lepiej wyszło zwiedzanie Bolaven. Wynajęli sobie motorek na 3 dni i zjeździli większość plantacji, zaliczając przy tym 4 z 1o wodospadów. Spali na dziko, gdzieś w dżungli, pod namiotem. Raz z rana obudziły ich nerwowe i złowrogie krzyki. Ktoś dobijał się do namiotu. Kamil otwarł wejście namiotu i na pierwszym planie zobaczył nabuzowanego krzyczącego Laotańczyka, a na drugim planie innego Laotańczyka z karabinem. Kamil zaczął więc budzić Mikołaja, jako że z mowy ciała odczytał, że czas się zbierać. Laotańczykom, na widok dwóch zaspanych kolesi w majtach zeszło napięcie i zaczęli się śmiać. Zabrali ich jednak do swojej wioski, gdzie zebrała się cała śmietanka. Chłopacy wymieniali ich sobie po kolei: burmistrz, sekretarz gminy, rada gminy, zastępca.....był też 8-o letni tłumacz z angielskiego. „Burmistrz” powyciągał jakieś papiery z teczki, coś tam popisał, obejrzał ich dokumenty (plastikowy dowód Kamila podobno krążył z rąk do rąk, bo zebrani tak byli zachwyceni małym, plastikowym cudeńkiem z orzełkiem) i w końcu puścili wolno:)
W czasie tej wyprawy nasi podróżnicy złapali jeszcze dwa razy gumę... W sumie to raz, bo za drugim razem po prostu łatka nie wytrzymała. Na szczęście za każdym razem byli niedaleko wsi, gdzie zawsze jest kilku „wulkanizatorów”.

o4.o5.13
Nasza babska załoga szczęśliwie dotarła, po wielu przesiadkach, do Kong Lo Cave (jaskini Kong Lo). Miejsce zachwalane, polecane, „on the top” na liście turysty. Sam dojazd już był imponujący! Jedzie się w sumie przez dżunglę, drogi przecinają las tropikalny i widoki zapierają dech w piersiach. Gęsty, soczysty, bujny las....gdzieniegdzie strzeliste skały. Nie umiem i nie lubię opisywać przyrody, wierzcie mi na słowo, że było ekstra!
Tego samego dnia zdążyłyśmy zobaczyć jaskinie. Zwiedza się ją na łódce, do której wchodzi max. 3 turystów i 2 przewodników - sterników. Jaskinia ma 7 km długości i bogata jest w różne formy naciekowe: stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. W środku jest bardzo ciemno, a poziom rzeki niezbyt wysoki więc nie raz ostro tarliśmy o skalne dno. Byłam pełna podziwu dla sternika, który musi tą jaskinię znać po prostu na pamięć. Lawirował między skałami i mieliznami szybko i odważnie, widząc niewiele.
Niedaleko jaskini, dzięki fali odwiedzających to miejsce turystów, powstało kilka guesthousów. Okolica była piękna, więc zostałyśmy tu z Agu jszcze cały jeden dzień. Hotelik był super: czysty, elegancki, urządzony ze smakiem, z ciepłą wodą pod prysznicem... trzeba przyznać, że był to unikat w kategorii tanich guesthousów azjatyckich. I zgadnijcie, kto mieszkał w pokoju tuż obok nas? Dwaj chłopacy z Polski! Hehehe! Ale tym razem to nie nasi chłopacy... tylko Paweł i Michał ze Szczecina. Bardzo fajna ekipa! Spotkaliśmy ich już wcześniej na Dondet ale tym razem mieliśmy więcej czasu na ploteczki. Opowiadali nam zabawne historie ze swojej prawie dwumiesięcznej podróży. Dobrze było pogadać w końcu w ojczystym języku.

o6.o5.13
Zdecydowałyśmy się dojechać do stolicy stopem. Miałyśmy jakieś 3oo km. Najpierw z „dżungli” musiałyśmy wyjechać autobusem bo inaczej się nie dało, ale na głównej drodze już stałyśmy z kciukiem w górze. Pierwszy stop - tajski kierowca ciężarówki, zabrał nas połowę drogi, do Paksan, a na drugi musiałyśmy czekać prawie dwie godziny w upale...ale opłaciło się. W końcu zatrzymało się czarne klimatyzowane Audi. Gdy wsiadłyśmy, kierowca specjalnie dla nas zmienił w odtwarzaczu płytę z muzyką laotańska na muzykę zachodnią. Włączył „play”, podkręcił regulator i w aucie rozbrzmiała...kolęda „Jingle Bells” ! Uuuhu! Ale to było tylko preludium, zaraz potem poleciały najnowsze amerykańskie hity:)













poniedziałek, 6 maja 2013

Czy wiesz...



  • Co to jest Happy pizza?
    Jest to często podawana w Kambodży pizza z marihuaną. Normalnie, legalnie. Przy zamawianiu trzeba tylko zaznaczyć że pizza ma być „happy”.
  • Że w Kambodży i Laosie dworce autobusowe oddalone są od docelowej miejscowości kilka kilometrów?
    Swój interes maja w tym kierowcy tuk tuków na których zdani są turyści którzy chcą dojechać do danego miasta.



  • Że w Laosie kultura nakazuje zdjęcia butów przed wejściem do restauracji domu a nawet publicznych toalet? Za niestosowne uważa się także skierowanie stóp w czyjąś stronę bądź dotknięcie stopą drugiej osoby.
    Że w Kambodży znaleźliśmy nocleg za jednego dolara? I to z basenem! Było to co prawda dormitorium.



  • Że Mugga, preparat na moskity niby najlepszy na rynku, zawierający 50% środka deat jest do d**y? Komary się z niego śmieją. Agu po dwóch dniach na wyspie była cała spuchnięta i miała około 300 ugryzień.
  • Że w w Laosie i Kambodży obcina się kotom ogony tak jak dobremanom?
    Sami nie wiemy czemu...




  • Że grzybki wyrastające na krowim placku mają silne właściwości halucynogenne?
  • Że w Kambodży operuje się równocześnie dwoma walutami, dolarami i rielami? Te drugie służą głównie do wydawania reszty a przelicznik to 1 dolar do 4 rieli. A bankomaty wypłacają tylko dolary.
  • Że w krajach azjatyckich w hostelach rzadko kiedy wymienia się pościel po gościach...?
  • Że w Kambodży istnieją pływające wioski?
    Zarówno domy, sklepy, kościół, szkoła, boisko do koszykówki i nawet ogródki pływają na tratwach po jeziorze. Co jakiś czas w zależności od poziomu wód wioski przenoszą się w inne miejsce, głównie na rzeki. Dzieci do szkoły podpływają w aluminiowych miskach! A do higieny i gotowania wykorzystuje tą samą wodę z jeziora, a zapewniam was że nie jest ona krystaliczna...



  • Że w restauracjach, na stole, obok przyprawników stoi rolka papieru toaletowego służąca za serwetki? W lepszych knajpach są do tego specjalne plastikowe podajniki.

czwartek, 2 maja 2013

Kambodżańska duma- Angkor. Agu




Po leniwie spędzonym czasie na wybrzeżu, wracamy do zwiedzania. Docieramy do Siem Reap, czyli miasteczka wypadowego dla wszystkich turystów do słynnego Angkoru. Pełni sił ruszamy rowerami do tego chwalonego przez wszystkich kompleksu miejskiego. Angkor jest jednym z finalistów do stworzonej nowej listy cudów świata, jednak nie znalazł się w grupie 7 najważniejszych. Nie zmienia to faktu, iż jest wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. We współczesnym języku khmerskim jego nazwa oznacza „święte miasto”. Angkor uznany jest za największe miasto na świecie w okresie sprzed rewolucji przemysłowej. Trzeba przyznać, że cały jego teren jest ogromny. Zaliczając wszystkie zbiorniki wodne, tereny leśne, zespoły świątynne, współczesny park archeologiczny, miasta obszar ten obejmuje ponad 400 km2. Jak widać mieliśmy co robić na tych rowerach. Obawiałyśmy się trochę z Ewą, że ze względu na swoją „niezwykłość” może być on zatłoczony licznymi grupami turystów, ale nie było tak źle. Udawało się nawet zrobić zdjęcia bez drugo-planowców ;P. Bilety były dość drogie ponieważ jednodniowa wejściówka kosztowała nas 20$, ale zdecydowanie było warto. Zaczęliśmy od najsłynniejszej, a zarazem największej świątyni, mianowicie Angkor Wat. Piękna doskonale zachowana. Idąc powolnym krokiem cieszyliśmy nasze oczy. Ze względu na zbyt krótkie spodenki ja i Ewa, nie zostałyśmy wpuszczone na górne piętra. Trochę przesadzili, były one minimalnie przed kolano, ale ze zrozumieniem poczekałyśmy na chłopaków na dole. Angkor Wat został zbudowany jako świątynia hinduistyczna, którą później zmieniono na buddyjską. Ostatecznie powrócono do jej pierwotnego hinduistycznego charakteru.
Na całym terenie znajduje się ok 36 obiektów, to też przez 9h jeździliśmy i zwiedzaliśmy co się dało. Niektóre z nich to jedynie ruiny, ale i tak robiły niesamowite wrażenie. Pozostało wiele pięknych płaskorzeźb, posągów i malowideł. Te dalej położone od wejścia, dla nas wydawały się ciekawsze. Największe zainteresowanie wzbudziły w nas pozostałości świątyń owinięte wielkimi korzeniami drzew. Najwięcej takowych znajdowało się w ostatnim przez nas odwiedzonym Ta Prohm. Jest to miejsce rozpoznawalne przez wielu z nas, dzięki nakręconemu tu filmowi Tomb Raider. Zawiłe przejścia, drewniane mostki, olbrzymie drzewa wyglądające jakby chciały owinąć całe budynki, to właśnie scenografia z tego filmu.
Przez większość czasu towarzyszyły nam dzieci, chcące sprzedać nam pocztówki, książki i inne pamiątki. Chcąc pochwalić się znajomością angielskiego odliczały od 1 do 10 (tyle właśnie pocztówek było w pakiecie). Starsze dzieci chcąc nas zaskoczyć, pytały skąd pochodzimy i następnie szybko podawały stolicę. Naprawdę imponujące. Szkoda tylko, że wykorzystują tą wiedzę jedynie do sprzedaży. Po kilku godzinach decydujemy się na krótką obiadową przerwę. Zbliżając się do knajpek, przy każdym z nas biegnie inne dziecko, zachęcając do przyjścia do konkretnego lokalu. Obeszliśmy wszystkie, znajdując najlepszą ofertę. Najbardziej zawiedziona była towarzyszka Ewy, która na koniec kiwając niechętnie głową powiedziała.. „oj lejdii”. Tak miło, a zarazem męcząco spędziliśmy ten długi dzień.

środa, 1 maja 2013

Niebiańska plaża. Ewa



Filmy z tropikalnej wyspy Koh Ta Kiev już widzieliście więc teraz nadszedł czas na krótki opis.
Zaraz po zwiedzeniu Wildlife sanctuary udaliśmy się do Sihanoukville - turystycznej mekki imprezowiczów na zachodnim wybrzeżu Kambodży. Stamtąd odpływają łodzie na bajeczne wyspy tropikalne. Bardzo dużo czasu zajął nam wybór jednej z trzech proponowanych - Koh Rong, najczęściej polecanej pięknej i może trochę przeludnionej; Bamboo Island, malej uroczej ale tym bardziej przeludnionej i Koh Ta Kiev, najrzadziej wspominanej pustej i spokojnej wyspy. Wybraliśmy tą ostatnią, jako że po miastowym maratonie - Sajgon i Phnom Phen najbardziej właśnie spokoju było nam potrzeba. Wybór okazał się trafiony w dziesiątkę! To była wyspa moich marzeń - taka jak w filmie z Leonardo Di Caprio (Niebiańska plaża ;P)! Zamieszkuje ją tylko kilka rodzin a na naszej stronie wyspy rezyduje jedna.
Na brzegu przywitał nas „biały dzikus” - ubłocony, półnagi, młody, przystojny Francuz, który jak się okazało stacjonuje u właścicieli bungalow'ów i pomaga im w obsłudze zagranicznych turystów w zamian za wyżywienie i zakwaterowanie. Też jest podróżnikiem tak jak my i traktuje ten przystanek jak czas na zasłużony odpoczynek.
Rozejrzeliśmy się dookoła. Drewniane bungaow'y kryte strzechą (co ma też swoje minusy ale o tym później...) , piękna pusta plaża, hamaki, jeden bar, jedna rodzina i dwa psy. To był prawdziwy raj! Co tu dużo opowiadać z filmików mniej więcej wiecie jak to wyglądało.
Mieszkaliśmy w czwórkę w jednym bunlagow'ie. Nasz domek był bardzo przytulny - jedną sypialnię miał w środku drugą natomiast na zewnątrz na tarasie. Obie kryte moskitierą. Prąd dostępny tylko w godzinach od 18 do 22. Mieliśmy też własną toaletę, jako że wybraliśmy luksusową wersję bungalow'u. Za prysznic służył nam nabierak i wielki dzban z wodą. Domek był naprawdę uroczy. Jednak gdy pewnej nocy spadł deszcz odczuliśmy to bardzo wyraźnie bo dach nie był szczelny...najbardziej dostało się Agu, zalało całą jej stronę łóżka.
Życie toczyło nam się sielankowo. Całymi dniami byczyliśmy się, kąpaliśmy w morzu i robiliśmy to co w takich miejscach się robi - czyli nic!
Raz wybraliśmy się na spacer wokół wyspy. Nie udało nam się jednak tego zrobić gdyż droga okazała się zbyt wymagająca. Na początku ścieżka prowadziła brzegiem lecz w niektórych momentach nie było przejścia. Wysokie skały tarasowały drogę. Trzeba było wówczas przedzierać się przez dżunglę lub brodzić po pachy w wodzie. W trakcie jednej takiej właśnie przeprawy Agu utopiła swojego Iphona, który na nieszczęście służył jej także jako aparat...pomimo prób nie dało się go odratować.
Jak spojrzeliśmy później na mapę, okazało się, że przeszliśmy w sumie kawałek, ale był to piękny kawałek! Mijaliśmy części rozbitej łodzi rozrzucone na plaży, „stada” krabów skaczące do wody z wysokości pół metra i niesamowite formacje skalne wystające z wody.
Środek wyspy pokrywa natomiast gęsta dżungla. Nią przedzierał się Mikołaj by dojść do wioski po drugiej stronie wyspy. Czasem gdy odwrócił się by wrócić ta samą drogą już nie mógł jej znaleźć...

Jedyną rysą na szkle było jedzenie. W knajpie menu było drogie i ubogie a ile można przecież jeść zupek chińskich? Ktoś kiedyś podobno od nich umarł....jedliśmy więc oszczędnie, żeby nie powiedzieć że czasem przymieraliśmy głodem. Hahaha!
W ramach ekonomizacji naszego pobytu, jedną noc spędziliśmy na dziko pod namiotami. Przestrzegano nas już wcześniej by uważać na węże bo ponoć sporo ich na wyspie. My czuliśmy się bezpiecznie ponieważ nasze obozowisko strzeżone było przez stado krów... przyszły do nas wieczorem, chodziły swobodnie między namiotami racząc się trawką i zniknęły nad ranem zostawiając kilka placków. Najprawdopodobniej tez zjadły moje banany, które zostawiłam zawieszone na drzewie... pewnie odebrały swoją zapłatę za nocne czuwanie.
Co do węży, faktycznie cała Kambodża nimi słynie. Na wyspie widzieliśmy już dwa ale to nic w porównaniu z włoskimi turystami którzy mieszkali kawałek od nas w opuszczonych bungalow'ach. Pewnego dnia znaleźli w swojej kuchni sześciometrowego pytona...

Ale że to co dobre zawsze szybko się kończy, przyszedł czas by opuścić wyspę. Jak się okazało nie było to do końca takie łatwe... Zaczynał się lekki sztorm. Fale były wysokie i łódź nie mogła podpłynąć blisko do brzegu. Już przy wsiadaniu musieliśmy wejść do wody po pas i zanurzyliśmy przy tej okazji doły plecaków... wzburzone morze targało łodzią na lewo i prawo. Ja dostałam lekkiej choroby morskiej i większość rejsu przesiedziałam z głową między kolanami. Co jakiś czas tylko czułam na plecach kolejne fale zimnej wody. W połowie drogi kapitan napomknął, że z powodu złych warunków będziemy musieli wstrzymać rejs i przeczekać na najbliższej wyspie aż pogoda się uspokoi. Ostatecznie jednak zdecydował się płynąć dalej. Była to odważna decyzja bo fale wzbierały coraz bardziej i łódź przechylała się niebezpiecznie i nabierała wody. Zobaczyliśmy w końcu przystań i odetchnęliśmy z ulgą, nie wiedząc ze najgorsze dopiero przed nami. Kapitan przystąpił do cumowania jednak nie udało mu się za pierwszym razem i musiał zawrócić. Płynęliśmy teraz na wprost fal. Pierwsza zalała nas wszystkich do cna, druga tylko poprawiła efekt. W końcu udało się podpłynąć do pomostu. Tam czekało już kilku ludzi by pomóc nam przycumować. Odbojniki zawieszone były na pomoście trochę za wysoko i łódź targana falami uderzała o betonowe filary. Kazano nam wysiadać. Hahaha! Ale jak to zrobić gdy łódź to zbliża się do pomostu to oddala na półtora metra? Szczęśliwie jednak udało się w końcu wszystkim opuścić pokład. Plecaki też wyfrunęły z łodzi na brzeg. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki ale i ubawieni tą dawką mocnych wrażeń!;)

Oczywiście opis jest trochę przesadzony, proszę nie mieć mi tego za złe, ale musiałam dodać trochę pikanterii!