środa, 27 marca 2013

Moje chwile słabości ;)


Wysiedliśmy z autobusu,  kierujemy się do luku bagażowego. Kilku Wietnamczyków już na nas czeka.
-Hello!
-Hello!
-Motorbike?
-No, thank you
-Taxi?
-no thank you
-...
-Motorbike?
-No
-A! Hotel! Hotel? Hotel?
-No, thank you
-Where you from?
-from Poland
-Poland?
-Yes
-Motorbike?

Bierzemy plecaki i wychodzimy z dworca. Aż do wejścia odprowadza nas grupa nowych znajomych chcących nam pomóc za wysoką CENĘ.  Za dworcem wymiana: nasza ekipa wraca, ale pojawiają sie nowi. Otwierają ręce na nasz widok,  jakby witali sie za starymi znajomymi.
-Hello! !!
Pytam Kamila czy to jego kumple. Ale zaprzecza.
-Where do you go?
-Yyyy...
-Motorbike?
-No, thank you
-Taxi?
-No, thank you. Where is the bus stop?
-No bus! No bus! Where do you go?
-To.......(wymieniamy nazwę miejscowości)
-O.K! Yes, yes! Come with me!
-...where?
-Come,  taxi, O.K, O.K! - pan silnie nas obejmuje i prowadzi do auta.
-No, we want to go by bus.
-No bus! No bus! There is no bus! Taxi!

Czyli do ...... nie jeżdżą autobusy?
Ale po 5 minutach podjezdza autobus z nazwą naszej miejscowości za szybą.
Nasz przyjaciel odchodzi zrezygnowany.

Kontynuujemy podróż. Mam katar, cieknie mi z nosa, oczy pieką,  głowa pęka.  Na dworze upalnie i wilgotno, ciuchy kleją się do ciała a brud mogę kulać sobie po skórze. W pomieszczeniach i autobusach wieje lodowata klima, albo podmuchy wpadające przez pootwierane okna urywają głowę. Co jest zbawienne przy tej gorączce,  ale też zgubne dla zdrowia.

Pewnego dnia budzę się rano z jakąś potężną kluską w buzi. Zastanawiam się kto sobie żarty w nocy ze mnie urządza, ale okazuje się jednak ze nikt, że to moja,  osobista kluska.  Ząb,  ósemka poczuł zew i zapragnął w końcu ujawnić się Światu. Przez ranek nie mogę wykonać pełnego zgryzu, po południu opuchlizna w koncu trochę maleje.  Dobra, już ja cię znam, mówię do zęba,  krzyku narobisz i i tak nic z ciebie nie będzie,  od 4 lat się wykluwasz a wciąż cię nawet dobrze nie widać.
Dałam upust irytacji i złość mi przeszła. Ale ząb wziął sobie moje gorzkie słowa do korzenia...

Dzień,  dwa, trzy...ząb się pcha, rozsadzając mi czaszkę.  Decyduję sie na antybiotyk. Trudno,  mus to mus, nieznosze antybiotyków ale bólu jeszcze bardziej.

Jeździmy z miejsca do miejsca, kierując sue na południe. Próbowaliśmy stopa,  ale każdy kierowca chce siano. Długo zajmuje tłumaczenie i po pierwszym dniu już braknie mi cierpliwości.

W każdym mieście, na każdej ulicy, w każdym zakątku znajdzie się ktoś kto bardzo cieszy się na nasz widok i chce nam pomóc.
-Hello!
-Where do you go?

-Hello!  Motorbike?
-Where you from?
-Very cheap! One hour, one hour! Very cheap money!

-Hello!  Taxi?

Wietnamczycy są w gruncie rzeczy mili, bardzo ciekawi i otwarci. Chcą pogadać, dowiedzieć się skąd jesteśmy. Często naprawdę chcą nam pomóc, nieraz już zresztą ich pomocy doświadczylismy.
Ale jak idzie siebie z ciężkim plecakiem któryś kilometr, pot spływa z czoła,  w sklepie nie mają napojów z lodówki, milion motorów trąbi na raz cały dzień,  w knajpie podają ci wstrętną zupę z rybą,  której wcale się tam nie spodziewasz, plecak śmierdzi bo ostatnio w luku bagazowym leżał w jakiejś wodzie, szukasz autobusu lub hotelu a "przyjaciele" kłamią ci w żywe oczy ze autobusu nie ma albo podaja oceny z kosmosu tylko dlatego ze jesteś turysta, ząb boli cię już nieprzerwanie piąty dzień i co pół minuty słyszysz HELLO, HELLO, HELLO, to po  prostu wychodzisz z siebie!

Coraz bardziej sie wkurzam... zastanawiam się czemu tak łatwo daję się wprowadzić z równowagi..? Coraz częściej jestem niemiła i na każde HELLO reaguje coraz gorzej...
Przyszedł kryzys.
No tak.  Za chwilę Święta,  jestem poza domem już ponad 5 miesięcy,  jest gorąco,  kasa sie kończy a my ganiamy po Wietnamie jak szaleni. O.K. to całkiem normalne.  Kryzys czasem przychodzi po to żeby potem odejść. Ma do tego prawo.
Ufff..z tą świadomością przychodzi akceptacja i robi mi się trochę lżej. Ale postanawiamy zatrzymać się na dłużej w jakimś miłym miejscu na wybrzeżu żeby odpocząć i złapać równowagę.

Gdy byłam młodsza często uciekałam do Świata marzeń żeby poprawić sobie samopoczucie. Gdy było mi źle,  kładłam się w cichym miejscu,  zamykałam oczy i dawałam sie ponieść fantazji. W zależności od wieku były to różne wyobrażenia: jak mam najlepszą Barbie na osiedlu, jak wygrywam konkurs recytatorski, jak chłopaki się o mnie biją, jak mam super ciuchy i cała szkoła mi zazdrości,  albo jak jadę do Afryki badać dzikie zwierzęta.
Postanawiam wypróbować ten sprawdzony sposób. Opieram się wygodnie o oparcie autobusowego siedzenia, zamykam oczy...i już po chwili kolorowe obrazy przewijają się jak przezrocza.
... Bułka grahamka z Tęczy...umm...masło...i ...i... żółty ser. Tak! Zatapiam miękko zęby w kanapce, skorupka chrupie delikatnie...mniam...pokarm tańczy w buzi; smak sera, masła i pieczywa doskonale się ze sobą spaja tworząc pyszną, mokrą kulkę, którą połykam z uwielbieniem.
Kolejny kęs. Ziarna pieczonego słonecznika pękają pod naciskiem zębów...umm, jakie dobre,  jakie słone...
Kolejny... nie, tym razem smaruję bułkę majonezem i posypuję szczypiorkiem...tak..hehe, mniamm...

Czas leci, a ja się uspokajam. Na twarzy pojawia się uśmiech i odprężenie.
Gdy wysiadamy z autobusu i otacza nas wieniec doradców już wcale się na nich nie wściekam,  grzecznie dziękuję za wszystko i odchodzę posyłając ciepłe spojrzenie na pożegnanie.

Oni nigdy nawet nie widzieli takiej grahamki z Teczy.


Ewa

czwartek, 21 marca 2013

Podziękowania

 Serdecznie dziękujemy panu Radosławowi Sip za pieniężne wsparcie naszej wyprawy! :)

Pamiętajcie, z każdy z Was również może nam pomóc przesyłając pieniądze na konto:
Ewa Zimniak
76 1140 2004 0000 3702 4453 8853

Uwaga! ważny komunikat!

Ostateczne została podjęta decyzję o porzuceniu starań umieszczania zdjęć na blogu, jest to zbyt czasochłonne!  
Do oglądania zdjęć serdecznie zapraszamy na naszego Fan Peage'a, gdzie Pyrka regularnie wrzuca przesyłane przez nas zdjęcia. Za utrudnienia przepraszamy! 
http://www.facebook.com/OneDreamTeamDoOkolaSwiata

środa, 20 marca 2013

I ostatnie wspomnienie z Chin. Byle Dali...


Ponownie połączyliśmy nasze siły. Spotkaliśmy się w ostatniej na naszej trasie prowincji chińskiej o nazwie Yunnan. Wszelkie przewodniki jak i wpisy na różnych blogach informują, że jest to najpiękniejsza prowincja Chin. Piszą, że jeśli ktoś ma zamiar wybrać się do Chin na krótko, to zdecydowanie powinien trafić tutaj. W dużej mierze zgadzamy się z tym :). Zaczęło się od Kunming. Ewa z Kamilem dotarli tam dwa dni przed nami. Po naszym przyjeździe próbowaliśmy troszkę nadgonić zwiedzanie miasta. Również w nocnym wydaniu :) Buziaki nocowali w mieszkaniu u Estonki z CS my natomiast u Pakistańczyka w akademiku. Było to o tyle ciekawe doświadczenie, że ze względu na przestrzeganą tam cieszę nocną (od 24 do 6.30) musieliśmy przeskakiwać wraz z całym naszym bagażem, ogromną bramę wejściową, ponieważ żaden strażnik tam w tym czasie nie siedzi :D
Miasto w miarę przyjemne, ale my chcemy Dali... ;) Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w poszukiwaniu autobusu, który nas tam dowiezie. Po kilku godzinach udało się. Dotarliśmy do Dali :) Naszym głównym założeniem był jednak trekking wokół znajdującego się tam jeziora Erhai, więc trzeba było jeszcze tam się przedostać. Miasto Dali podzielone jest na nowe i stare, stąd też tuż po wyjściu z autobusu nadal słyszeliśmy od kierowców, że mogą nas zawieść do Dali, co wydawało nam się śmieszne, gdyż właśnie tu wysiedliśmy. :) Kierowani przez miejscową ludność, znaleźliśmy busa, których nas wywiezie poza granice miasta. W chińskich busach wykorzystuje się dosłownie wszystkie miejsca. Również te w przejściu. Mają ze sobą małe plastikowe siedzonka i rozstawiają je na całej długości. I tym razem Ewa z Kamilem mieli okazję z nich skorzystać. Głodni po całej drodze, szukaliśmy jedynie jedzenia. Zaczepione przez nas lokalne kobiety, wskazały nam drogę. Ale co to, wiejskie wesele? :D Mnóstwo ludzi siedzi przy stoliczkach zapełnionych jedzeniem. Jedna kobieta wprowadziła nas również na „salony” wzbudzając w innych sporo zdziwienie. To podwórko przeznaczone było dla starszyzny, głównie mężczyzn. Zmieniła więc zdanie i zaprowadziła nas na drugą stronę ulicy, na podwórko dla młodzieży. W try miga zorganizowała dla nas stolik (prawdopodobnie prosząc jednych gości, żeby zabrali jedzenie na wynos;p) i zaczęło się znoszenie dla nas pyszności. Uradowani jedliśmy ze smakiem :D Ustaliliśmy, że była to impreza dla całej wioski, ze względu na narodziny, tudzież chrzest dziecka. My to mamy farta :) Najedzeni, napici i zadowoleni ruszyliśmy w końcu nad jezioro. Mijane wioski były niesamowite. Stare, w dużej mierze drewniane, z pięknymi chińskimi zdobieniami. Tak właśnie kojarzyły nam się Chiny przed przyjazdem tu. Trasa przy jeziorze okazała się nie do końca taka jak oczekiwaliśmy. Szliśmy bardzo blisko brzegu ale asfaltową drogą. Zbliżał się wieczór więc zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotów. Wybrane miejsce wydawało się być idealne, jednak po jakimś czasie okazało się częstą trasą na spacery. A może to był teren prywatny, może pola uprawne? Tego już się nie dowiemy :p w każdym razie nikt nas nie wygonił. Przyszły do nas, między innymi miejscowe dzieci z Ipadem i dzięki słownikowi zadawały nam pytania po angielsku, ciesząc się przy tym ogromnie i przestrzegały przed pełzającymi tu wężami. Ale ta technologia poszła do przodu :) Następnego ranka szliśmy dalej wokół jeziorka fotografując piękne widoki. Wspomogliśmy się także stopem! Tu należy się lekkie sprostowanie. Auto-stop w Chinach funkcjonuje ;) nasza poprzednia próba nie powiodła się ALE najprawdopodobniej tylko z tego względu, iż próbowaliśmy się wydostać z wielkiego miasta. Jak widać w małych miasteczkach i wioskach, ten sposób podróżowania jest znany. Zdarzyło nam się, że kierowca chciał za to pieniądze, lecz po chwilach wyjaśnień udawało się obyć bez tego. Będąc już na drugim brzegu jeziora, przyszło nam znowu rozbić namioty. Tym razem nie było mowy o rozbiciu się na brzegu gdyż było to za blisko ulicy. Zaliczywszy kąpiel w jeziorze, złapawszy stopa do sklepu i z powrotem, zaczęliśmy wspinać się pod górę. Po kilku minutach znaleźliśmy idealne miejsce na nasz biwak. Przy rozstawianiu namiotów towarzyszył nam piękny zachód słońca nad jeziorem :) Najedzeni jeszcze wczorajszą kolacją, tym razem wystarczyły nam zupki chińskie ugotowane nad palnikiem ;p Rankiem ustaliliśmy, że jedziemy już dalej do wąwozu Tiger Leaping Gorge, więc przy pierwszej okazji złapaliśmy ponownie stopa aby dostać się na dworzec. Droga okazała się na tyle długa, że dotarliśmy do początkowej wioski dopiero o 23. Ciemno, zimno, głucho.. Do hostelu dobijaliśmy się dobre 25min, na szczęście właściciel nas usłyszał i nam otworzył.
Od samego rana wyruszyliśmy na trasę. Całość miała wynosić 16km zatem podzieliliśmy to na dwa dni trekkingu. Tiger Leaping Gorge jest uznany za jeden z najgłębszych i najpiękniejszych wąwozów na świecie. Krętymi drogami wzbijaliśmy się ku górze. Pogoda znów nam dopisuję więc doskonale widać krajobraz. Wszędzie wysokie skały, wąskie drogi, gdzieniegdzie wodospady i przepaść na dnie której płynie rzeka. Pięknie. Na niektórych oddalonych szczytach widać pozostałości śniegu. Na trasie często mijają nas miejscowi ludzie z końmi tudzież osłami, ale zero turystów..o jak miło ;) Droga wciąż prowadzi pod górę, nie zawsze jest łatwo. Doszliśmy do miejsca gdzie zaczęła się droga „28 zakrętów”. Razem z Ewą liczyłyśmy je jakiś czas, ale nie było im końca :p Na górze, dosłownie kilka minut przed chłopakami, wspięła się kobieta (około 60/70 lat) i w jednym z miejsc ustawiła swój szlaban. Za jego przejście i możliwość zrobienia zdjęcia trzeba było zapłacić 8 juanów. A to dopiero absurd! Jak można w takich miejscach postawić swój szlaban skoro i tak wejście na szlak jest odpłatne?(my jednam mieliśmy to szczęście, że kasy biletowe były jeszcze zamknięte kiedy wyruszyliśmy, ale ciiii..... :D) Grzecznie odmówiliśmy i dosłownie kilka metrów dalej mogliśmy robić równie piękne zdjęcia jak tam. Echh, pomysłowi Chińczycy :p Po kilku godzinach marszu doszliśmy do hostelu o nazwie „Połowa Drogi” to też postanowiliśmy zostać tam na noc :) Po śniadaniu wróciliśmy na szlak. Tym razem mijaliśmy się kilkakrotnie z innymi turystami. Rzeka płynąca na dnie wąwozu stawała się szersza, lepiej było ją widać. Nadawało to całości jeszcze lepszy efekt. Krótką przerwę zrobiliśmy po dłuższym czasie w kolejnym hostelu, który okazał się, być położony wysoko ponad wioską. Klimat bardzo miły :). Właściciel z radością podał nam herbatę i orzechy do przygryzania. O zimnych napojach mogliśmy jednak pomarzyć :) Najgorszy był fakt, iż droga powrotna prowadziła dokładnie tędy którędy weszliśmy. Brak możliwości odbicia na inną trasę, zatem wspinaliśmy się ponad 30min aby usiąść na jakieś 15min :p Na trasie znajdowało się jeszcze kilka prywatnych przejść za które trzeba było dodatkowo płacić.. dziwactwo. Popołudniu, zmęczeni co nieco, z lekko bolącymi kolanami od schodzenia w dół, zakończyliśmy nasz odcinek. Wtedy nastąpiła szybka akcja załatwiania minibusu do naszego pierwszego hostelu, zabranie pozostawionych tam przez nasz rzeczy i ruszamy ku Szangri La. Dojechaliśmy tam wieczorem. Jest to jeszcze na północ od wąwozu, usytuowane urocze miasteczko. Ze względu na bliską odległość stamtąd do Tybetu, właśnie tybetańska kultura jest tam zachowana. Architektura, ubrania, uroda kobiet, świątynie, znacznie różniły się od widzianych przez nas dotychczasowo.
Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że niestety wszystko to było przygotowane pod turystów. Ulice bowiem zapełnione były zachodnią ludnością. Na każdym rogu stragany z pamiątkami, zachodnie knajpy, wszędzie angielskie menu i rzecz jasna ceny podniesione o ponad sto procent. Krążyliśmy ulicami, odwiedzając polecane miejsca. Między innymi trafiliśmy do Świątyni Kurczaka. Wokół niej było wiele zwierząt, nie koniecznie kurczaków :p Główną atrakcją były dla nas bawoły i krowy zjadające wszystko co spotkały na drodze. Przede wszystkim były to kartony po fajerwerkach, ale również nie straszne im było zniszczenie ołtarzyku, na którym znajdowały się jabłka, przepyszne świece i palące się kadzidła;) Po tych kilku wspaniale spędzonych dniach, w pełni usatysfakcjonowani urokami Yunnanu, wróciliśmy do Kunming. Po dwóch dniach przeznaczonych na regenerację oraz generalne pranie, ruszyliśmy już na granicę z Wietnamem ;)

Zaległy tekst odnośnie tarasów ryżowych w Chinach :)


W poszukiwaniu ryżu ;p

Kolejna przerwa w Guilinie oparła się jedynie na wymianie ubrań i ruszaliśmy dalej. Znów wczesnym rankiem udaliśmy się na autobus i tym razem pojechaliśmy na północ Guilina na Longsheng Rice Terraces. Przerzucani przez kierowców z jednych busów do następnych dotarliśmy na początek trasy. Wyposażeni w wodę, batony i naładowane aparaty wystartowaliśmy. Trasa rozpoczyna się w najbardziej turystycznej wiosce, więc na początku jedyne widoki jakie mogliśmy podziwiać to stoiska z pamiątkami tudzież z przekąskami. Pierwszy raz proponowano nam szczury, do wyboru z grilla lub wędzone..Odmówiliśmy sobie tym razem tą przyjemność ;) Im dalej od wioski robiło się przyjemniej. Godzina była na tyle wczesna, że większość tarasów pokrywała mgła ale z czasem i z wysokością opadała w dół, odkrywając przed nami ogromne pola ryżowe. Maszerując pomiędzy nimi po raz kolejny uśmiech nie schodził nam z twarzy. W pewnym momencie dwie miejscowe kobiety zaczęły nas zagadywać, że będą naszymi przewodniczkami. Słyszeliśmy o tym wcześniej, że często miejscowi w ten sposób chcą wyciągnąć pieniądze od obcokrajowców. Mimo naszej odmowy wędrowały za nami. Trwało to już dobre pół godziny, kiedy jedna wkońcu zrezygnowała ale druga twardo dotrzymywała nam kroku. Tłumaczyliśmy, że nie mamy pieniędzy i nie potrzebny nam przewodnik ale ona kiwała głową, że ok, i , i tak szła za nami. Trzeba przyznać, że trasa okazała się zupełnie nie oznaczona i w końcu Pani przewodnik się przydała :) Z uśmiechem od ucha do ucha, dumnie kroczyła przed nami z ogromną gałęzią na ramionach (znalazła po drodze i uznała, że jej się przyda w domu ;)) Dowiedzieliśmy się od niej, że wszystkie lokalne kobiety mają tutaj długie włosy. Ona również takie miała i z radością nam je pokazała. Faktycznie długość była oszałamiająca. Nacodzień włosy są owinięte materiałem i zwinięte w kok. Z tego co wyczytałam najdłuższe włosy kobiety w ich wiosce (o nazwie Huangluo) mają długość 1.75cm . Kobiety bardzo często spotykają się razem nad rzeką, śpiewają piosenki i pielęgnują swoje włosy. Trasa mijała w bardzo miłej atmosferze. Kiedy doszliśmy do wioski naszej przewodniczki, zaproponowała nam posiłek u siebie w domu. To był jej cel, zabierając nas ze sobą, ponieważ posiłek był płatny ;) Nie zmienia to faktu, że jeść trzeba, cena była przystępna więc wszystko dobrze się ułożyło ;). Rozpaliła ognisko na środku pokoju, i zaczęła przyrządzać pyszne, lokalne specjały. Mikołaj był bardzo zadowolony, ja przed kolejnymi 3h marszu zrezygnowałam jednak z posiłku. Kobieta zadbała również o to żebyśmy mieli gdzie spać w kolejnej wiosce. Zadzwoniła najprawdopodobniej do kogoś ze swojej rodziny i powiadomiła, że niebawem z nią tam dotrzemy. Wyruszyliśmy ponownie w trójkę w dalszą drogę. Krajobraz wciąż robił na nas wielkie wrażenie. W połowie drogi spotkaliśmy się z druga kobietą. Wyglądało to mniej więcej jak przekazanie nas, jej. Kobiety przedyskutowały między sobą co i jak, pokazały nam wizytówkę pensjonatu, powiedziały cenę i ruszyliśmy dalej. Pierwsza z nich pożegnała się z nami i zawróciła do swojej wioski. Nowa przewodniczka, tak samo jak pierwsza, również zarzuciła na siebie ogromny drewniany pal i szła przed siebie. Dochodząc do wioski robiło się już ciemno, więc pomysł zostania tam na noc był jak najbardziej poprawny. Właścicielka pokazała nam dostępne pokoje (wszystkie były wolne :) ) i po kilkunastu minutach mieliśmy już swój, z najpiękniejszym widokiem z balkonu :) Nadszedł czas na relaks po długim dniu.
Nazajutrz, pamiętając jak zamglone były tarasy o wczesnej godzinie, postanowiliśmy wstać trochę później. Jak się okazało, nasza docelowa wioska znajdowała się jedyne 30min od nas więc śpieszyć się nie było po co. Wolnym krokiem, podziwiając jeszcze tutejszą architekturę i wszechobecne tarasy doszliśmy do miejsca skąd odjeżdżał już nasz autobus. Ciekawe przedstawienie dało jeszcze stado kóz, które zbiegło z gór na parking dobiegając do wszystkich będących tam koszy na śmieci i robiąc sobie z ucztę ze śmieci znajdujących się w środku :D. Powrót mieliśmy dość pechowy. Autobus, którym jechaliśmy złapał gumę i musieliśmy czekać na ekipę aby mogli wymienić koło. Na szczęście czas nas nie nagli więc i to nie było takie straszne ;)

poniedziałek, 18 marca 2013

Kraj bawolow, czyli Wietnam!!!!!


Już tydzień jak jesteśmy w Wietnamie! Właśnie opuszczamy Hanoi i udajemy się do Mai Chau, ponoć pięknej wioski, która słynie z domów na palach okrytych strzechą. W takim domku mamy też spać! Zapowiada się na miły wypoczynek:)

 

Wcześniej spędziliśmy parę dni w Sapie, na północy Wietnamu – miejsca gdzie udaje się większość turystów po przekroczeniu granicy. Pisałam już wcześniej jak bardzo turystyczne jest to miasteczko. Ale my znaleźliśmy świetny sposób by nie-turystycznie zwiedzić tereny Sapy. Wynajęliśmy sobie skuterki i objechaliśmy wszystkie drogi wokół! To była świetna zabawa! Pruliśmy po górskich i wiejskich drogach podziwiając niezapomniane widoki tarasów ryżowych, gór i kilometrów soczysto - zielonych pagórków; wiatr rozwiewał nam włosy i koszule, muchy odbijały się od okularów, a dłonie coraz mocniej zaciskały się na manetkach by nadać skuterom zawrotna prędkość 40 km/h.

W bagażu znajdowały się także namioty więc w planach był też biwak! Znaleźliśmy super miejsce, ukryte, ale blisko drogi. Rozbiliśmy się, odświeżyliśmy w strumyku i już mieliśmy rozpalać ognisko gdy stało się coś co wprawiło nas w osłupienie – dookoła otaczała nas absolutna ciemność i nagle na drodze przejechała ciężarówka oblewając słupem światła coś ogromnego, żywego, sapiącego, stojącego tuż przed nami! Oświetliliśmy zjawisko czołówkami i okazało się być... bawołem. Na szczęście tylko miłym bawołem. Wielkim bawołem, z wielkimi rogami. Spokojnym bawołem, który patrzył na nas nieustannie i mielił sobie jakąś zieleninie w paszczy. Ewidentnie czuł się zaproszony. Nie chciał odejść, obchodził nas ze wszystkich stron i bacznie obserwował. Trochę z zaciekawieniem a trochę ze zdziwieniem? Może to jego teren na nocną toaletę? Co my tu robimy? I czemu nie zapraszamy go na parówki z ogniska? Postanowiliśmy w końcu się zrelaksować, usiąść i otworzyć piwko. George (tak go nazwaliśmy) długo jeszcze nam towarzyszył sapiąc i prychając za plecami.

 

I wiecie co? Czasem dobrze posiedzieć przy... bawole ;)

 

Co do pieczenia parówek - niestety chińskie parówki raczej się nie pieką, tylko spalają....:P ale i tak były smaczne i trochę przypomniały nam Polskę.

 

Zjeździliśmy motorkami pobliskie wioski które stanowią tu największą atrakcję turystyczną. Zazwyczaj odbywają się tu piesze wycieczki – trekking z wietnamskim przewodnikiem za określoną cenę. Za sam wjazd na teren wiosek żądano od nas pieniędzy – normalnie na szosie przydzielona do tego zadania pani wyłapała nas ( spośród wielu innych przejeżdżających motorków z niezachodnimi kierowcami ) i chciała zapłaty. Postawiliśmy się jednak. Dlaczego mamy płacić za przejazd zwykłą, asfaltową drogą, tylko dlatego ze jesteśmy „biali”? Pani nie umiała nam odpowiedzieć na to pytanie i ostatecznie nas nie skasowała.

Wioski faktycznie bardzo fajne i klimatyczne, mimo że widzieliśmy je głównie z szosy. Dróżki trekkingowe jednak zawalone pielgrzymującymi zachodnimi wycieczkami. Wchłonęliśmy wiejski klimat, porobiliśmy świetne foty i wróciliśmy do Sapy by odbić w drugą, górzystą stronę. Krajobraz się zmienił, co rusz przed oczyma wystrzeliwały nam piękne, okryte zielenią góry, a bawoly chodzily po ulicy wolno jak zwykli, prawowici mieszkancy.

 

To był najlepszy sposób na zwiedzenie Sapy jaki wymyśliliśmy.

 

Aaa! Ps: George, po kilkugodzinnej nieobecności ostatecznie wrócił na nasze obozowisko, gdy wszyscy już spaliśmy. Kręcił się ponoć 3 godziny koło namiotu chłopaków i zostawił im wielką, „pachnącą”, brązową niespodziankę:D

 

Do Hanoi dojechaliśmy stopem. Działa tu dużo sprawniej. Jednak należy pamiętać o jednej ważnej rzeczy: w dużej mierze są tu tereny górskie o wąskich, krętych dróżkach. Warto mocno się zastanowić czy warto zatrzymywać ciężarówki... My z Agu się tym nie głowiłyśmy i dojechałyśmy do Hanoi po 15 godzinach, a chłopacy po 8...:)

Stolica Wietnamu powaliła nas na łopatki! W sensie jak najbardziej pozytywnym – niesamowity klimat tropikalnego miasta gdzie azjatycka kultura świetnie współgra z europejską spuścizną (Wietnam był kolonią francuską). Wąskie uliczki pełne sprzedawców wszystkiego, piękne wille w stylu zachodnim i hit miasta: pociąg przejeżdżający przez sam środek Hanoi! Tory położone są między domami, mniej więcej metr od ścian. Życie ludzi którzy tam mieszkają musi być niezwykle ciekawe i zdeterminowane rozkładem jazdy. Ciekawe czy mówią do siebie: „wpadnę na herbatę po pospiesznym do Lao Cai”?

Kolejną radosną niespodzianką jest wielki powrót chleba! Tzn: bagietki:) Francuzi na odchodne zostawili Wietnamczykom sekretny przepis na królową pieczywa pszennego i dzięki temu biedni zachodni turyści mogą w końcu udobruchać swoje podniebienia! Buły serwowane są albo z mięsem kebabowym, albo z parówkami, albo z jajkami. Masła wciąż brak. Trzeba tez uważać na kolendrę: dodają ja do wszystkiego poza kawą chyba i niszczą smak dania.

 
Wiadomosc z ostatniej chwili: jestesmy w Mai Chau i spimy w domu na palach! Kraojobraz jest bajeczny, zar leje sie z nieba a dookola wietnamczycy w stozkowych, slomianych kapeluszach brodza w swoich ryzowych poletkach. Ale o tym nastepnym razem!

czwartek, 14 marca 2013

Back in time: wspomnienie z podrozy po Hainanie. Ewa i Kamil



Nasz przystanek na pracę dobiegł końca więc z lekkim sercem i trochę cięższym portfelem opuścilismy Marco Polo. W końcu nadszedł czas na zwiedzanie! Pozyczylismy rowery od naszych starych znajomych Billa i Evelyn i ruszyliśmy w głąb wyspy Hainan. Oto moje zapiski z dziennika:

15 lutego

         Już drugi dzień w podróży po Hainanie i drugi nocleg na dziko. Ale nam się dziś udało znaleźć piękne miejsce! Jezioro w dolinie u podnóża gór. Trudno to opisać, jedynie zdjęcia będą namiastka tego widoku.
Rozbiliśmy namiot,  "ugotowaliśmy"zupę instant na palniku i zaliczyliśmy, zgodnie z naszym zwyczajem, kąpiel w jeziorze oraz pranie.
        Wczoraj naszym pierwszym punktem docelowym była jaskinia Luobi, na północ od Sanii, bardzo blisko.  Dużo błądziliśmy, ale w końcu znaleźliśmy pożądaną atrakcję i jak to się czasem w Chinach zdarza,  przeżyliśmy rozczarowanie. Ładna góra,  ale ta jaskinia jakaś...mała. zwykła wnęka na 5 metrów, a miała być ponoć dluuuga, stalagmity, stalaktyty i co tylko...
Dalej po jaskini udaliśmy się w stronę wybrzeża, ale po kilkunastu kilometrach okazało się że tylko autostrada tam prowadzi, innej drogi nie ma.  Więc musieliśmy zwrócić i nawet rozważalismy przez chwilę opcje powrotu do domu (bo żeby dojechać na wybrzeże musieliśmy i tak cofnąć się do Sanii), (naszym tymczasowym domem było mieszkanie Bill'ów), ale w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się zmienić plany i jechać w głąb wyspy. Odradzano nam to wcześniej ze względu na silnie górzysty teren, mimo to zdecydowaliśmy się spróbować.
          Droga była przyjemna. Pod wieczór znaleźliśmy świetne miejsce na nocleg; przy zbiorniku z wodą, pod palmami kokosowymi. Zaczerpnelismy odpoczynku i rano znów ruszyliśmy w trasę.
        Dziś było już trochę ciężej, chwilami ostro pod górę. Dla mnie całkiem znośnie, ale dla Kamila gorzej bo on wiezie cały bagaż (tylko jego rower ma bagażnik).
            Spakowaliśmy się w jeden plecak i wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy.  Mamy jedną kosmetyczkę, kubek, menażkę, palnik. Śpiwory umieściliśmy na kierownicy, namiot i torba z jedzeniem przytroczone do boku bagażnika. Mimo starań bagaż i tak jest ciężki i dość wysoki co powoduje brak stabilizacji roweru. Ciężar nie rozkłada się równomiernie po bokach u dołu jak w sakwach. Nie jest lekko, ale jedziemy.  Widoki są piękne,  mijamy chińskie wioski, plantacje bananów,  kokosów. Wszystko tu jest bardzo ciekawe.
        Koło południa mijaliśmy ludzi którzy zrywali kokosy. W końcu widzieliśmy jak to sie robi! Jeden odważny wchodzi na sam szczyt palmy (a ta była bardzo wysoka) za pomocą specjalnych butów,  które wbijają sie w pień drzewa. Wchodzi oczywiście bez żadnego zabezpieczenia.  Ścina kiście kokosów, i spuszcza ostrożnie w dół na linie. Kupiliśmy jednego kokosa od miłych panów.  Najpierw chcieli 15 juanów, ale zaszli do 10 (za tyle sprzedaje się w Sanii). Wypiliśmy mleczko i chcieliśmy zjeść środek, ale okazało się ze go nie ma...kokos był za młody. Panowie dali nam drugiego kokosa, za darmo tym razem.  Znów musieliśmy wypic całą zawartość (a jest tego ok 1, 5 litra!) żeby dostać sie do orzecha. Ale był super!
      Kamil zasnął,  wokół hałasuja jakieś świerszcze, w oddali ktoś puszcza fajerwerki, bo to wciąż Chiński Nowy Rok. Nawet w najgłębszej wsi w Chinach pielęgnuje się tą wubuchową tradycję.
       
16 lutego

Rano zaskoczył nas deszcz...a ja nie wzięłam kurtki przeciwdeszczowej. Głupota bez granic. Ale narazie przestało. Pakujemy się powoli. Pranie nie wyschło, więc wieszamy majty i skarpety na kierownicy. Hehe.
         Cel na dziś to Baoting. Docieramy tu dość wcześnie,  ok 15.00.
Krajobrazy wciąż cudowne. Raz kupowaliśmy wodę w sklepie,  widok był przedni: w środku sofa, fotel i telewizor, przed telewizorem leży dwójka dzieci, po sklepie bieg kura, całość wygląda trochę jak garaż.  Mała dziewczynka, ok 7-o letnia sprzedaje nam wodę. Przed sklepem, na starym stole bilardowym siedzi reszta rodziny; śmieją się, rozmawiają i grają w mahjong. Obok natomiast mały chłopczyk biega chwilę bez majtek poczym kuca, kreśli patykiem znaki na ziemii i robi kupę nie przerywając zabawy:)
        W Baotingu złapałam gumę. To juz drugi raz podczas naszej wyprawy. Pierwszy raz zdarzyło się to Kamilowi w dzień wyprowadzki z Marco Polo. Tym razem poszło u mnie.
Znaleźliśmy nocleg.  120 juanow za noc od nas obu (czyli jakieś 60 zl- 1 juan to ok 50 gr). Super warunki,  nawet basen jest! Juto ruszamy w góry.  Ale jeszcze nie wiemy w które. Są dwie opcje;  tu blisko jest Seven Feries Mountain, albo dalej, około 60 km Five Fingers Mountain,  najwyższa góra Hainanu.

        Nasz ekskluzywny pokój zamienił się w warsztat naprawczy: Kamil wymienił dentkę w moim kole, ja zszywałam kosmetyczkę, potem Kamil jeszcze kleił dziurawą dentkę i moją pękniętą opaskę. Mój mężczyzna jest cudowny-wszystko potrafi!

17 lutego

      Co to był za dzień! Wstaliśmy o 5.45 żeby jak najszybciej dostać się na Five Fingers Mountain. Droga wyglądała tak: najpierw motoriksza na dworzec, potem autobus do Whuzhisan, kolejny autobus do Shuiman, z Shuiman kolejna riksza pod wejście na górę. A wejście na górę oczywiście płatne...w Chinach wszystko jest płatne,  grrr... Na szczęście łyknęli nasze legitki ubezpieczeniowe jako studenckie i płaciliśmy 25 juanów zamiast 50.
          Wejście na górę...wow, to było cos! Pierwszy raz wspinałam się na taką górę. Dosłownie "wspinałam" nie "wchodziłam". Pierwsza połowa trasy to schody.  Jest ich chyba z milion. Jak się kończą to myślisz ze najgorsze masz za sobą, ale tak naprawdę jest ono dopiero przed tobą. Wspinasz się dalej po korzeniach i kamieniach stromo w górę. Potem zaczynają sie drabinki. Przy końcu jest już trochę niebezpiecznie. Ale przeżycie wspaniałe! Najwyższy szczyt Hainanu ma 1865 m. Wspinanie zajęło nam 4 h. A zejście niecałe 3 h. Schodzenie było najgorsze, nogi mi siadały.
         Na autobus w Shuiman wróciliśmy na stopa, bo riksza chciała od nad za dużo i sie zbuntowałam. Zdążyliśmy na autobus do Whuzhisan, chyba nawet przedostatni. Świetnie się wszystko układało. Ale w Whuzhusan o godzinue 18.15 okazało się że dworzec jest już zamknięty i autobusy nie jeżdżą. Czekaliśmy jeszcze jakieś 2 godziny, ale nic. Taksy i motorki oferują drogie przejazdy. W końcu jednak decydujemy sie na takie rozwiązanie. Motorek zabiera nas (oboje) za 70 juanów,  35 km do przytulnego hotelowego pokoiku.

18 lutego

Spakowani, wyspani, dopijamy kawke i zaraz ruszamy dalej w kierunku wybrzeża.  Pewnie dziś nie fojedziemy, zatrzymamy sie gdzieś po drodze. Powrót do namiotu:)
Zjedlismy dziś chinskie sniadanko w knajpie na przeciwko.  Niezbyt wyborne, ale miała odmiana po slodkich babkach i starej owsiance, ktora wiozlam jeszcze z Rosji.
      Ale dziś zakwasy...

19 lutego

Jednak dojechalismy wczoraj na wybrzeże. Droga była ladna i dobrze się jechało. Trafiliśmy na dużą, piekna plaze i sie rozbiliśmy. Kąpiel w morzu wyszla trochę gorzej bo mydło nie chce sie pienic w słonej wodzie.
      Dziś na śniadanie znowu chinszczyzna- baocy, cos ala pierogi z miesem i nudle-zupa z mskaronem. Typowe chinskie śniadanie.
Skutki wspinania sie na górę,  w postaci MEGA ZAKWASOW dziś jeszcze bardziej odczuwalne.

Ludnosc tu na wyspie zajmuje się głównie rolnictwem. Jadąc mieliśmy po kolei tereny uprawy:kokosów,  bananów,  fasolki, pomidorow i czegoś w ksztalcie cukini. Fajnie to wygląda.  Minusem są tylko wszedobylskie śmierci.  To chyba największy problem z jakim borykają się Chiny.

20 lutego

Od wczoraj jesteśmy w San & Moon Bay. Mikołaj polecił nam to miejsce.  Bardzo niedaleko od wczorajszego noclegu,  zaledwie 20 km, ale żeby tu dojechać sporo się naglowilismy. Droga która jechaliśmy w pewnym momencie po prostu sie kończy i niewiadomo co dalej. Bladzilismy długo małymi,  polnymi drozkami w nadziei ze zaprowadza nas wzdłuż wybrzeża,  ale niestety. W końcu zdecydowaliśmy sie na autostradę (bo ta prowadzi na okolo wyspy). Nie było tak źle,  to sa Chiny, po autostradzie jeździ wszystko: rowery, skutery pod prąd... nasze obawy okazaly się śmieszne.
San & Moon Bay to zatoka surferow. W styczniu tegp roku odbywały się tu zawody, przejechali surferzy z całego świata. Znaleźliśmy tu prysznic,  taki dla surferow, na zewnątrz. Cudownie było się umyć w słodkiej wodzie.
        Dziś cały dzień odpoczywamy. Pogoda trochę się pogorszyła,  czasami kropi i wieje więc lezymy na karimatach w przedsionku namiotu.
Jutro zbieramy sie juz spowrotem, bo zle sie czuje, a tabletki zostały w Sanii.

21 lutego

Wróciliśmy do naszych drogich gospodarzy i jaka nas tu czekala niespodzianka?! Bill i Evelyn postanowili już w kwietniu ruszyć w podróż dookola Świata!

wtorek, 12 marca 2013

Wietnam!!!


W końcu nowy kraj!
Dziś w południe oficjalnie wkroczylismy do Wietnamu! po 4 miesiącach w Chinach trzeba przyznać że bardzo chcieliśmy już odmiany. I zmiana jest! Nowe jedzenie, inne smaki, mniam, koniec z chińskimi nudlami:P
Jaka piękna architektura! Gustowne drewniane lub gliniane domki z balkonikami, wkomponowane w tarasy ryżowe. Po podwórkach leniwie przechadzają się świnki wietnamskie.
Największym zaskoczeniem jest miasto Sapa, na południe od granicy z Chinami do której docieramy przeplaconym minibusem. Sapa, nazwana przez nas Białym Miastem lub zwana przez innych polaków Wietnamskim Zakopanem kipi od cudzoziemców! Azjaci są tu tylko ozdoba, czasem na ulicy trzeba ich wypatrywać. Jest to dla nas nowa, dawno niespotykana sytuacja. Sapa jest miejscem bardzo turystycznym. Zatrzymaliśmy się dziś tu na noc (za jedyne 70 tysięcy od osoby;)) by jutro wyruszyć w otaczającą dżunglę. Te tereny są ponoć najpiękniejsze w Wietnamie. Prawdopodobnie wynajmiemy sobie skuterki na trzy dni by mieć więcej swobody i możliwości na eksplorowanie tych obszarów.
To tak tylko pokrótce, by przekazać wam najważniejsze informacje. U nas już późno więc czas spać.
Wiemy ze jesteśmy bardzo do tylu z pisaniem bloga, ale już na dniach chyba wszystko nadrobimy! Teraz mamy w końcu dostęp do naszego konta, wiec wszystko powinno iść sprawniej;)

Pozdrawiamy wszystkich

poniedziałek, 11 marca 2013

Natura nas wzywa!


Udajemy się do Guilina. W pociągu mieliśmy szczęście napotkać chińskiego studenta mówiącego po angielsku. Był z tego niesamowicie dumny i bardzo chciał wykorzystać możliwość rozmowy z obcokrajowcami. Całe 6h jazdy, zagadywał nas :) Na miejscu okazało się, że jego uniwersytet znajduje się bardzo blisko naszego hosta, więc postanowił nas odwieść. Tym razem zatrzymaliśmy się u Molin. Była to bardzo sympatyczna Chinka ucząca chińskiego w szkole dla obcokrajowców (i my dzięki temu trochę
zyskaliśmy;))
Mieszkaliśmy w bursie dla nauczycieli i studentów, trzy piętra nad szkołą. Już pierwszego wieczoru zrobiliśmy rozeznanie w mieście, słuchając historii związanych z tym miejscem. Jest tutaj ponad dwadzieścia mostów wzorowanych na innych światowych, między innymi: Tower Bridge, słynny most z San Francisco, francuski Łuk Triumfalny, Marco Polo Bridge z Summer Palace w Pekinie itp. Przechadzając się wśród jezior, ujrzeliśmy kwitnące drzewa brzoskwiń, na co z wielkim uśmiechem Molin rzekła, że jesteśmy szczęściarzami i w niedługim czasie spotkamy swoje "drugie połówki" na naszych drogach. Zatem oboje z Mikołajem bacznie ich teraz wypatrujemy ;p Kolejny dzień spędziliśmy na spacerach po tutejszych uliczkach oraz w jednym z parków gdzie można było wspiąć się na wzgórza, aby zobaczyć panoramę całego miasta. Guilin to bardzo przyjemne miasto jednakże jak dla większości turystów i dla nas był to zaledwie punkt wypadowy do okolicznych atrakcji. Następnego dnia, skoro świt ruszyliśmy podmiejskim busem do Yangdixiang skąd rozpoczęliśmy trekking do Xingpingzhen. Prowadzi tamtędy przepiękna trasa wzdłuż niezwykłej Li River i bajecznych ostańców krasowych. Jest ich tutaj ponad dwadzieścia tysięcy o różnych ciekawych nazwach jak np.: Pięć tygrysów pożerających owcę, Wspinający się żółw, Skała dziewięciu koni czy Pagórek młodego uczonego. Plan był prosty. Przedostajemy się na bambusowych tratwach na drugi brzeg gdzie trasa się rozpoczyna, tamtędy docieramy do kolejnego punktu przeprawy tratwami itd. Niestety na wstępie pokrzyżowano nam plany, ponieważ okazało się że dwa pierwsze punkty trasy są zamknięte.. Po dłuższych rozmyślaniach i negocjacjach (co nie jest tu takie proste..) znaleźliśmy ochotnika, który miał z nami popłynąć do pierwszego dostępnego miejsca. Zadowoleni siedząc na bambusowej tratwie podziwialiśmy wspaniałe widoki :) Ale po zaledwie 10min chłopak podpływa do brzegu i pokazuje, że to tu..? Co jest grane? Nie tak się umawialiśmy? Inne miejsce było wskazane na mapie. Miało to być około 8km. Nie za to płaciłam tak dużo pieniędzy.. W złości, uparcie stałam na jego tratwie i mieszanką językową dawałam mu do zrozumienia, że albo płyniemy dalej albo oddaje nam pieniądze! Nie mogąc się dogadać poprosiliśmy o pomoc młodą parę chińczyków, mówiącą po angielsku, która również podpłynęła w to miejsce aby zrobić zdjęcia. Nasz "sternik" zdecydowanie odmawiał oddania pieniędzy, a ja stanowczo nie schodziłam z jego tratwy, próbując odpalać silnik. Przechodziła koło nas grupa Chinek i zainteresowane sytuacją próbowały pomóc. One także stwierdziły, że jest to nie fair i należy nam się zwrot jakiejś części pieniędzy. Mikołaj chciał odpuścić, mówiąc że i tak przecież mieliśmy przejść tą trasę, ale ja nie dałam za wygraną. Ile razy można naciągać ludzi na pieniądze tylko ze względu na kolor skóry! Po upływie ponad 20min, zrezygnowany chłopak, przegadany przez 5 bab, oddał nam satysfakcjonującą sumę i mógł odpłynąć, a my mogliśmy rozpocząć marsz :)Jak widać można dopiąć swego!
Towarzyszy nam piękna pogoda, więc nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Po obu stronach rzeki wznoszą się ściany skalne wyżłobione milionami lat działania wody oraz fantazyjne wzgórza, pokryte soczyście zieloną roślinnością. Pomiędzy nimi rozpościerają się połacie bujnych drzew i krzewów. Nie sposób przejść tamtędy nie zatrzymując się choć na chwilę.
Docieramy do kolejnego miejsca gdzie pozostaje nam tylko przeprawa na drugą stronę rzeki. Zauważyliśmy tutejszą mieszkankę wsiadającą na swoją tratwę, więc czym prędzej wskoczyliśmy do niej prosząc o przysługę. Kobieta podpływała jedynie kawałek do znajomych, ale jeden z nich za niewielką opłatą zabrał nas na drugi brzeg ;) Szliśmy dalej odwiedzając również pobliskie wioski. Ludzie pracowali w polach, dzieci ze zwierzętami krzątały się na ulicach. Można tam było wyczuć niesamowity spokój.
Drzewa pomarańczy uginały się prawie od nadmiaru owoców. Widok zachwycający i z pewnością zapadający w pamięć :) Po kilku godzinach dotarliśmy do końcowej stacji, skąd już tylko pozostało nam złapać busa do Yangshuo. Jest to miasteczko uznane za najbardziej zachodnie w tej prowincji. Idąc ulicą spotyka się co rusz obcokrajowców i zachodnie knajpy. Jednocześnie mimo tego, że jest to tak turystyczne miejsce można wciąż zauważyć wiejskie akcenty. Nie brakuje chłopów dźwigających dwojaki z owocami, kobiet robiących pranie nad rzeką, a nawet na głównej ulicy zwanej West Street, znajduje się miejsce gdzie odprawia się obrządek pośmiertny jak za dawnych czasów. Całe rodziny ubrane w stroje wyglądające jak prześcieradła siedzą przy trumnie  z portretem osoby zmarłej i darami (my widzieliśmy akurat kurczaka pieczonego) dla duchów prosząc je o łatwiejsze przejście zmarłego na tamten świat. Siedzieli tam przez 3dni. Po przyjeździe, udaliśmy się do guesthousu wybranego z przewodnika Mikołaja. Miał być po prostu najtańszy ale dodatkowo okazał się świetny, tętniący życiem :) Guesthous Monkey Jane's prócz bardzo przyjaznej atmosfery, sympatycznych pracowników miał dość ciekawe propozycje :) Za 3h pracy za barem, dostajesz obiad wraz z drinkiem gratis, hehe :D Tym podobnych opcji było więcej ale resztę pozwolę wam poznać jak sami tam pojedziecie ;p Po kolacji udaliśmy się do naszego baru znajdującego się na dachu gdzie przesiedzieliśmy ku naszemu zdziwieniu cała noc :D Zebrała się spora grupa podróżników, a także nauczycieli angielskiego w Chinach z różnych zakątków świata i rozmowom nie było końca. W ramach przerwy można było pograć w tak zwanego beerponga :p Po wesołej i długiej nocy nie było mowy o wczesnym wstaniu ;) Stąd też nasza lekka zmiana planu, i pozostaniu tutaj dzień dłużej ;p Dobrze się złożyło, ponieważ był to ostatni dzień "Spring Festival" i wiedzieliśmy, że szykuje się festiwal lampionów :). W całym mieście rozstawili się kucharze z różnych restauracji i rozdawali wszystkim za darmo słodkie pierogi z czerwoną fasolą w środku. Mi osobiście nie smakowały.. co do Mikołaja możecie się domyślić :p Dowiedzieliśmy się później, że to jest kolejne danie przynoszące radość i szczęście dlatego też, takim akcentem zakończono festiwal. W centrum na wielkim placu wisiały setki kolorowych lampionów. Późnym wieczorem oglądaliśmy z baru na dachu przepiękny pokaz sztucznych ogni. Oboje stwierdziliśmy, ze dotychczasowe jakie widzieliśmy zupełnie się nie umywają do tych. Pokaz trwał ponad godzinę, a pomysłowość chińczyków budziła w nas respekt. Fajerwerki w kształcie serc, w kształcie uśmiechniętych buź.. tego jeszcze nie było :) Następnego dnia napawaliśmy się dalej spokojem i ciszą pobliskich wiosek, a wieczorem dotarliśmy z powrotem do Guilina.

niedziela, 10 marca 2013

Agu: Przygoda powraca!


Po miesiącu przepracowanym u "szalonego" Włocha, bo takim z pewnością można go nazwać :p wraz z Mikołajem ruszamy dalej ku przygodom! Buziaki (dla nie zorientowanych, taki przydomek ma Ewa z Kamilem) objeżdżają wyspę na rowerach. Ale zanim o tym, pragnę wspomnieć jeszcze o wizycie Asi u nas na Hainanie ;D . Świetnie było móc spotkać się jeszcze raz :) W miarę możliwości spędzaliśmy wspólnie czas, (ze względu na nasze godziny pracy), a to na plaży budując piaskowe bałwany, a to w wieczornym wydaniu na plażowych imprezach czy też podczas wspólnej wyprawy do parku z małpami (miedzy innymi) które mieliście już okazję oglądać na zdjęciach. Pozostały czas Asia razem z Mikołajem spędzali z poznanymi już przez was Evelyn i Billem (pierwsi gospodarze z CS, Ewy i Kamila na wyspie) gotując wymiennie to chińskie to polskie rarytasy :) Podczas pobytu Asi wypadł tłusty czwartek o czym my zupełnie zapomnieliśmy, ale ona nie :) Wspomniała o tym Evelyn, że mamy taką tradycje w Polsce i po jakimś czasie ta niewiarygodna Chinka zorganizowała dla nas pączki. To było niesamowite, kiedy wieczorem na plaży Mikołaj z Asia rozpakowali paczkę z pączkami. Były prawie takie same jak w domu ;p Piszę prawię, ponieważ mój na przykład, był w zielonej polewie i o smaku zielonej herbaty z czym w Polsce się nigdy nie spotkałam.
Uradowana słońcem i gorącem Asia, powróciła do Xi'an gdzie niestety przywitał ją śnieg..
 Zaledwie po tygodniu i my wyruszamy! Korzystając z propozycji Evelyn i Billa zabieramy się z nimi autem do domu rodzinnego Billa. Chiński nowy rok wciąż trwa więc jak tutejsza tradycja nakazuje należy ten czas spędzić z rodziną. Po drodze ostrzegano nas, że to jest już countryside, i że to jest dość małe miasteczko i możemy jako biali wzbudzać spore zainteresowanie. Co do zainteresowania to i owszem wzrok większości osób był skierowany na nas ALE żeby to miasto nazwać miasteczkiem to pomyłka :D Wielkością przypominało Poznań.. hehe wtedy właśnie zdaliśmy sobie sprawę, że nasze skale i chińskie są zupełnie nie adekwatne :D Spotkaliśmy się z resztą rodziny, która już nas oczekiwała. Zaledwie 30 osób..:D. Trzy wielkie, okrągłe stoły tylko najbliższej rodziny (jak się później okazało tylko od strony mamy..) Po raz kolejny stoły przepełnione jedzeniem prawie się uginają :) Mamy okazję znów popróbować nowości. Tym razem były to: meduzy, kraby, gołębie, ślimaki, kałamarnice, coś zwane sercem morza, makaron z ziemniaków na słodko, galaretki z krwi kaczki oraz pyzy z preparowanym ryżem na słodko.  Muszę przyznać, że o dziwo większość tych smakołyków mi odpowiadała. Mikołajowi jak zawsze wszystko smakowało. Dowiedzieliśmy się, że jedzenia podczas "Spring Festival" (tak nazywają oni rozpoczęcie chińskiego nowego roku) ma specjalne znaczenie. Każda potrawa ma przynieść szczęście i pomyślność w jakiejś dziedzinie. Bardzo ważna jest ryba i makaron z krewetkami, które mają spowodować rozkwit twojego biznesu oraz drzewka mandarynek, które również przynoszą szczęście więc można je spotkać wszędzie :) Ważne znaczenie ma również wznoszenie toastów.  Zwyczaj mówi, że młode osoby powinny podchodzić do każdego starszego po kolei. Z miłą chęcią przyłączyliśmy się zatem z Mikołajem do "młodzieży" i maszerowaliśmy pomiędzy stołami, życząc wszystkim szczęśliwego nowego roku! :D Dla młodych ludzi jest to bardzo dobry okres na odłożenie co nieco gotówki gdyż dostają oni w formie prezentów małe czerwone kopertki z jakąś gotówką. Ciekawe jest to, że mimo tego, iż Evelyn i Bill są młodsi od nas (22 i 26 lat bodajże ;p) fakt, że są po ślubie oznacza, że są już dorośli i oni także prezentują młodszym członkom rodziny "prezenciki" (nawet jeśli są w tym samym wieku lecz nie mają ślubu).. W miłym, rodzinnym gronie spędziliśmy dwa dni, i nadszedł czas jechać dalej. Kierunek wciąż mamy ten sam, a więc jedziemy dalej wspólnie. Trafiamy do domu rodzinnego Billa ojca. W końcu mamy okazję na serio oglądać chińską wioskę ;) Wielkie pola, stawy, krowy, kury, kilka domów na krzyż :) To czego chcieliśmy :) W domu przyjmuje nas dziadek Billa wraz z trzema braćmi ojca Billa. Ponownie podczas kolacji jest około 30 osób :) Po leniwym popołudniu na wsi, przyszło podziękować za gościnę i ruszyć na pociąg :) Kierunek Nanning. Tutaj tylko w skrócie ,gdyż porównując kolejne miejsca tu za dużo się nie działo. Pierwszy raz trafiliśmy do tak młodej CS-erki. Nasza gospodyni Charlene miała 21 lat. Nanning muszę uznać ża najmniej ciekawe miasto. Nie było tam za dużo do zwiedzania. Nocne markety z jedzeniem był warte odwiedzenia. Wraz ze znajomymi Charlene z liceum poszliśmy na jeden z nich. Następnego dnia ta sama ekipa, troszkę powiększona, umówiona była na grę w siatkówkę (coś pokroju siatkówki..
plastikową dziecięcą piłka i bez zasad ;p) zaproponowali nam żebyśmy się przyłączyli. Poszliśmy zatem, i trzeba przyznać, że całkiem dobrze się bawiliśmy. W dalszej kolejności zaplanowana była wizyta u jednego ze znajomych w domu. Po dotarciu na miejsce, okazało się, że głównym celem było pograć w PlayStation3.. nie jestem fanką gier komputerowych ale skoro inni mają fun, no to ok :) Pod wieczór usiedliśmy przy wielkim stole i kosztowaliśmy wspólnie hot-pot'a. Dzień nie byłby najgorszy gdyby nie fakt, że praktycznie nikt z grona nastolatków nie mówił po angielsku, tudzież nie miał ochoty mówić, więc był to dość milczący dzień. Kolejnego dnia poszliśmy razem z Charlene do miejskiego parku, który trzeba przyznać jest najciekawszą i najładniejszą rzeczą w tym mieście. Przez tutejszą pogodę dopadło nas również przeziębienie, ale nic jedziemy dalej! :)