wtorek, 18 czerwca 2013

Cywilizacja powraca, witamy w Tajlandii!



Pomimo rzęsistego deszczu, udaje nam się zatrzymać dużego tira który zabiera całą czwórkę prosto na granicę. Kierowca okazuje się być Tajem. Czyżby cała ta nacja była tak miła..? Niebawem się przekonamy! Docieramy nad rzekę gdzie okazuje się, że są osobne przejścia dla pieszych i dla samochodów. Trafiliśmy rzecz jasna na to dla aut, więc czym prędzej oddelegowano nas na to drugie. Szybka odprawa paszportowa i siedzimy już w łódce płynącej na drugi brzeg. Granicę pomiędzy Laosem i
Tajlandią wyznacza tu jedynie rzeka, o której już wspomniałam. Kolejna odprawa paszportowa i jesteśmy! Nasze pierwsze zdziwienie.. ruch samochodowy odbywa się tu po drugiej stronie tak jak w Anglii! Kolejne bardzo pozytywne zaskoczenie to klimatyzowane markety z lodówkami! Może się to dla wielu wydać bzdurą ALE uwierzcie, że po tylu miesiącach chodzenia po ryneczkach gdzie z każdego jedzenia musisz odganiać muchy i gdzie tylko ciepłe napoje z lodem są rozwiązaniem na ugaszenie pragnienia, to
był dla nas raj. Zimna pepsi z lodówki zrobiła furorę! Po pierwszym tajskim posiłku łapaliśmy stopa dalej. Potwierdził się fakt, iż kierowcy są tutaj bardzo uprzejmi i rozumieją czym jest autostop. Wieczorem docieramy do większej miejscowości. Naszym oczom ukazuje się duuuże Tesco. Naprawdę powróciliśmy do cywilizacji! Kierując się jeszcze na drogę by spróbować jechać dalej, Ewę i Kamila zatrzymuje miła kobieta. Dobrze mówi po angielsku i chce nam pomóc. Oferuje nam nocleg w swoim domu
podkreślając, że jest również katoliczką i nic od nas nie chce, bo wie, że i tak Bóg ją za to wynagrodzi. Po krótkich zakupach w Tesco, decydujemy się skorzystać z gościny nowej znajomej. Ma ładny,  duży dom i mieszka tam z ojcem, którym się opiekuje. Zarządza abyśmy przygotowali wszystkie rzeczy do prania, bo na pewno nie łatwo nam było o pralkę. Przyniosła nam nawet na ten czas swoje stare ubrania.  W tym samym czasie zaczyna przygotowywać kolacje. Pomagamy jej przy tym wciąż nie dowierzając.
Po wspólnym posiłku i rozmowie czas na kąpiel i sen. Każdy z nas otrzymuje swoją poduszkę, koc i osobne łóżko. Ten niesamowity dzień się kończy. Rano nasza "tajska ciocia"(taki przydomek otrzymała od nas) budzi nas na śniadanie, a następnie prosi o pomoc w ogrodzie. Chociaż w ten sposób będziemy mogli jej się zrewanżować. Po wykonanej pracy ciocia jednak wręcza jeszcze każdemu z nas po sto bathów czyli jakieś 1o zł, nie przyjmuje odmowy.. Jemy jeszcze wspólnie lunch i ruszamy w drogę. Jak
można było się już domyślić, ciocia nie puściła by nas od tak! Wręczyła nam jedzenie na późniejszą kolację, chleb na jutrzejsze śniadanie i zadzwonił po znajomą, która ma duże auto, aby odstawić nas na dobrą drogę poza miastem. Niesamowita kobieta! Szczere podziękowania dla niej za wszystko! Tego samego dnia docieramy do Lampang. Miasto, które nie jest bardzo popularne wśród turystów. Ja z Ewą chciałyśmy tam jechać ze względu na centrum słoni ,które tam jest, a chłopaki po prostu po drodze.







Teraz moja działka (Ewa).
Wieczorem,  w Lampang Kamil dostał wysokiej, nagłej gorączki. Znaleźliśmy sobie nocleg i szybko wpakowałam rozgoraczkowanego chłopaka do łóżka. Rano, niestety nic z nim lepiej nie było wiec odeszła mi ochota na wizytę w centrum słoni. Agu oczywiście zrozumiała i uszanowala moja decyzję. Rozsiadłam się u niej w pokoju (bo tylko tam było wifi) i zaczęłam szukac informacji w necie. Po wpisaniu objawów i miejsc w których byliśmy, wyniki jednoznacznie wskazywaly na dengę. Wiele strasznych i mrożących krew w żyłach informacji można sie dowiedzieć studiując tą chorobę. Charakteruzuje sie ona wysoką gorączką, utrzymujacą sie nawet do 7 dni, bólem oczu, mięśni i ogólnym osłabieniem. Przenoszą ją pie*##**e, prążkowane komary w porze deszczowej. Choroba może mieć przebieg łagodny - 7-o dniowa goraczka,  kończąca się wysypką lub ostry-krwotoczny, który rzadko dobrze się kończy i ogólnie lepiej nie wczytywac się w szczegóły. Na dengę nie ma lekarstwa, leczy się tylko objawy, podając paracetamol i specjalne mieszanki do picia by się pacjent nie odwodnił. Ponieważ denga robi jakieś zamieszanie w płytkach krwi, nie powinno podawać sie też aspiryny ani leków na bazie Ibuprofenu. A dokładnie te leki na zabicie goraczki zażył wczoraj Kamil. Ale zresztą nic innego nie mieliśmy. Jakoś każdy Polak chyba ślepo polega na aspirynie...
Głowa mi sie od tego wszystkiego zagotowala i szybko podjęłam decyzję by czym prędzej udać się z naszym poszkodowanym do szpitala. Nie do konca wiedziałam jak się za to zabrać, a recepcjonistka hotelu nie była pomocna bo nie mówiła po angielsku.
Jak grom z nieba spadł na mnie doskonały pomysł, by zadzwonić do nadzej "cioci"! Ona wszystko wie najlepiej, ma znajomości i niewyczerpaną potrzebę niesienia pomocy. Tak też zrobiłam: za pomocą telefonu recepcjonistki odbyłyśmy w trójkę tele-konferencje, w której ja tłumaczyłam co się dzieje, ciocia wykrzykiwala swoje obawy i dawała instrukcje recepcjonistce, a ta  przerażona posłusznie przytakiwala. Mówię wam, cioci nie sposób się sprzeciwić, nawet na dystans. Doszłyśmy do porozumienia i zakończyłyśmy rozmowę.  Stanęło na tym że jedziemy tuk-tukiem do szpitala,  którego nazwę poda nam recepcjonistka. Poszłam tylko jeszcze z Agu do pobleskiego sklepu kupić kartę do rozmów międzynarodowych,  bo chciałam zadzwonić do ubezpieczyciela.
Nie było nas może z 10 minut...
Wracamy do hotelu, a przed wejściem stoi karetka i 5 mężczyzn z R1 i deską ratunkową...
"Ojej, komuś coś sie stało? " myślę.
Ale podświadomie czuję już że ta karetka jest dla Kamila. Czy przez te 10 minut coś sie stało?  Może dostał jakis dreszczy, majakow od goraczki...? Z duszą na ramieniu i pięcioma facetami za plecami biegne do pokoju, otwieram drzwi i....znajduję Kamilka głęboko śpiącego,  totalnie nieświadomego odbywajacej sie wokół farsy. Budze go wiec czym prędzej słowami :"tylko się nie martw kochanie, przyjechała po ciebie karetka".
Kamil niezadowolony z nagłej pobudki,  ratownicy zdezorientowani; bo chyba spodziewali się bardziej krytycznego przypadku, ja zawstydzona, Agu lekko rozbawiona - stoimy tak wszyscy w jednym pokoju nad łóżkiem Kamila i spogladamy na siebie. Już domyślam się czyja to sprawka; ciocia, nie ufając, że trafimy do odpowiedniego szpitala,  po naszym wyjściu zadzwonila jeszcze raz do recepcjonistki i kazała jej wezwać karetkę. Stoje tam i nie wiem co o tym wszystkim myśleć ale nadrabiam opanowaną miną. Pakujemy Kamila do zdezelowanego ambulansu, gdzie ratownik bada mu ciśnienie. Następnie każe mu sie położyć na leżance,a mi usiąść na kole i na sygnale prujemy przez miasto do szpitala. Pamiętam, że jadąc tym cackiem myślałam że to pierwaszy test pacjenta-przeżyć jazdę do szpitala. Nic tam w środku nie było stabilne, nawet łóżko z Kamilem latało na boki, nie mówiąc o lekarzu i o mnie. Bałam sie że na zakręcie wylece przez tylną szybe, która zresztą nie była w całości.  No ale udało się!  Dojechalismy do szpitala wszyscy w jednym kawałku. Tzn. każdy w swoim kawałku.
Zarejestrowaliśmy się i czekaliśmy na wizytę u lekarza. Wszystko szło bardzo zgrabnie i bez problemów. Pracownicy mówili po angielsku i bardzo nam pomagali. Pobrali Kamilowi krew i po 2 h. już były wyniki. Lekarka powiedziała, że to prawdopodobnie Denga, objawy i wyniki krwi na to wskazują. Zresztą teraz jest "dengue season"-sezon na dengę;) Przepisala paracetamol i sproszkowany napój przeciwko odwodnieniu i kazała co dwa dni badać krew by kontrolować wynik. Po wszystkim musieliśmy udać się do kasy uregulowac rachunek...spodziewaliśmy się jakiejś obezwladniajacej sumy, a tu....14 zl. Jak sie potem okazało,  to tylko za badanie krwi i leki bo akcja ratunkowa byla...gratis:)
No i tak zostalismy w Lampang kolejne 7 dni, aż Kamil nie poczuł sie lepiej a lekarki dały błogosławienstwo na dalszą podróż.
Prawie codziennie jeździliśmy do szpitala badać krew bo wciąż było coś nie tak. Cały personel szpitala dobrze juz nas znał, pod koniec prawie ze wszystkimi byliśmy na Ty:) Lekarki śmiały sie z nas, że uprawiamy "hospital turism"-turystykę szpitalna.

Agu z Mikołajem oczywiście wcześniej opuścili Lampang. A co sie z nimi działo, to już opowie Wam Agu:)

Razem z Mikołajem wyruszamy do Bangkoku. Udaje nam się pokonać ten odcinek w jeden dzień, jednym samochodem! Na dodatek czuliśmy się bardzo bezpiecznie ponieważ nasi kierowcy byli policjantami. Dotarliśmy dość późno, więc od razu udaliśmy się do starego miasta gdzie wiedzieliśmy, że są również Evelyn i Bill. Nasi dobrzy znajomi z Chin, którzy też wyruszyli w swoją podróż. Nazajutrz do południa spotkaliśmy się z nimi. Było naprawdę miło ich ponownie spotkać i wymienić się przeżyciami. Nie obyło
się bez jeszcze jednej niespodzianki. Również spotkaliśmy Michała, z którym ostatni raz widzieliśmy się w Laosie. Chłopaki dziś wracają do Polski..tym bardziej miło było go zobaczyć przed wylotem. Po południu przenieśliśmy się do naszego gospodarza z CS. Był to miły Filipińczyk Drexel. Od kolejnego ranka rozpoczęłam poszukiwania pracy. Przeszukiwałam różne tutejsze portale i wysyłałam CV. Popołudniami zwiedzaliśmy w większości na piechotę z Mikołajem, miasto. Po 3 dniach zaczęły się telefony z
zaproszeniami na rozmowy kwalifikacyjne. Kto by pomyślał, że tak krótki okres starczy. Jedyny problem jaki się pojawił to okres trwania kontraktu. Pojawiła się oferta pracy m. in w biurze podróży, w hotelu, jednakże musiałabym zostać tu na rok, a nie taki jest plan. To może spróbować z tą najbardziej popularną formą pracy dla obcokrajowców czyli nauką języka? We wszystkich dostępnych ofertach wymagają bycia native speakerem lub minimum mieć ukończony kurs językowy TESOL lub TEFL. Wykształcenie
pedagogiczne również wskazane. Nie mam nic z tego... Ale co mi tam. Do odważnych należy świat, jak mówią słowa mojej przewodniej piosenki. Jeszcze tego samego dnia szłam na rozmowę kwalifikacyjną do pierwszej szkoły! Kolejna rozmowa jutro i pojutrze. Musiałam przygotować przykładową lekcję angielskiego i ją zaprezentować. Szkoły usatysfakcjonowane moją znajomością języka, proponowały kontrakty. Zdecydowałam się ostatecznie na  pierwszą odwiedzoną. Wyprowadziłam się z Bangkoku do niewielkiej
miejscowości Trat, na wschodzie Tajlandii. Okolica śliczna, jeśli tylko nie pada (pora deszczowa w pełni) i można się wybrać na wycieczkę rowerową. Na najbardziej popularną Tajlandzką wyspę mam ok 2h, licząc w tym prom więc całkiem miło. Pracuję już drugi tydzień w tutejszej publicznej szkole. 13 czerwca obchodziłam nawet swój pierwszy dzień nauczyciela, hehe. Mam zajęcia z 11stoma klasami, w większości klas jest  po 45 uczniów. Uczę języka angielskiego, a jedną klasę tylko geografii po
angielsku. Mimo tego, że jest dużo pracy, jestem zadowolona. Świetne doświadczenie, wspaniali współpracownicy. Zabawię tutaj dłuższy czas, najprawdopodobniej 4 miesiące. Tyle z mojej strony. Pozdrawiam gorąco. Agu.


piątek, 14 czerwca 2013

czy to jest dżungla? Agu


Znowu z łatwością dotarłyśmy do Luang Namtha. Na miejscu zaczynamy się rozglądać za wycieczką do dżungli, bo po opowieściach Michała i Pawła mamy ochotę tego doświadczyć. Spotykamy dziewczynę z Kanady z która byłyśmy wcześniej nad wodospadem. Ona także z dwójką przyjaciół rozglądają się za wycieczką. Jeśli grupa jest większa płaci się mniej, stąd pomysł połączenia sił. Mimo tego ich wybór był dla nas za drogi więc szukamy dalej. Trafiamy na dwie Francuzki i postanawiamy się do nich przyłączyć.
Agencja informuje, że będzie nas 8 więc koszta znacznie zmalały. Świetnie, rano ruszamy! Nasz kierowca i przewodnik już na nas czekają. Wsiadamy w czwórkę do wozu i nagle ruszamy. Okazuje się że będziemy jednak w mniejszym gronie za tą samą kwotę :). Dobra nasza! Na pobliskim targowisku przewodnik kupił dla nas jedzenie i wodę. Następnie w pobliskiej wiosce dosiada się do nas dodatkowych 2 przewodników. W 7 osobowym składzie ruszamy w trasę. Przewodnicy wyposażeni w maczety idą z przodu aby
ewentualnie torować drogę. Początek spokojny głównie wzdłuż rzeki. Jedynie każdy po kolei poślizgnął się na kamieniu wpadając butem do wody, hehe. Kolejny odcinek nie był już tak przyjemny..wspinaliśmy się ostro pod górę. Biorąc pod uwagę temperaturę, wilgotność powietrza i nasze nie zbyt małe bagaże, trzeba przyznać że łatwo nie było. Przyroda zmienia się wokół, jednak my wciąż mamy wrażenie, że spacerujemy po jakimś europejskim lesie. Nawet trochę jak w Kórniku wokół jeziora..? kiedy mijamy
lasy bambusowe i docieramy do drzew gigantów, w końcu czujemy się egzotycznie. Jest tam bardzo głośno. Zwierzęta i owady wydają tak dużo odgłosów, że ma się wrażenie jakby były to jakieś maszyny... piły w tartaku. Po kilku godzinach zatrzymujemy się na dłuższą przerwę z lunchem. Dziś szef kuchni serwuje wodorosty rzeczne, pędy bambusa, ostre papryczki, a to wszystko z dodatkiem lepkiego ryżu. Dwóch przewodników po tym odcinku wracało z powrotem zatem teraz jedynie w 5 ruszyliśmy w dalszą
drogę. Trasa lżejsza, bo z górki. Po drodze widzimy plantację kauczukowców z zamontowanymi małymi miseczkami na pniu. Przewodnik opowiada nam jak wygląda proces zbierania kauczuku.  Zdobywamy więc kolejne nowinki. Późnym popołudniem docieramy do maleńkiej wioski, w której planowany jest nocleg. Już na wejściu obskoczył nas dzieci nie dając oddechu do końca pobytu tam. Mimo wszystko było to przyjemne widząc ich prawdziwą radość z grania balonem czy przeglądania zrobionych zdjęć. Dzieci
towarzyszyły nam również podczas kąpieli w rzece popisując się przy tym swoimi umiejętnościami pływackimi. Nasz przewodnik kolejny raz wykazał się swoimi zdolnościami kulinarnymi serwując nam pyszną zupę z kwiatów bananowców (zdobytych podczas dzisiejszego trekkingu między innymi przez Ewę) oraz wieprzowinę z zieloną fasolką i czosnkiem. Od rana znów niespodzianka, banany w cieście, do tego kawka. Możemy startować dalej! Uparcie namawiam przewodnika żeby znalazł ogromne pająki. Widzieliśmy
kilka ładnych, dużych, nietypowych pająków ale ja chciałam jeszcze większych. Przewodnik w końcu zaczął wkładać ręce do ogromnych gniazd w ich poszukiwaniach, niestety bezskutecznie. Nie ma co i tak zasłużył na podziw z naszej strony. Dzisiejsza trasa była krótsza, choć nie koniecznie łatwiejsza. Podsumowując. Ze względu na ekipę jaką szliśmy było bardzo miło. Spacer także uznam za przyjemny, co nie zmienia faktu, że spodziewałyśmy się czego innego. Chciałyśmy ciągłego przedzierania się przez
ściany zrośniętych lian i korzeni drzew, a nie zaznałyśmy tego wielokrotnie. Myślę, że jeden dzień byłby wystarczający. Za pieniądze wydane na tą przyjemność, można było ze spokojem zrobić co innego. Słyszeliśmy od innych ludzi, że połączenie jednodniowego trekkingu i jednego dnia kajaków robi większe wrażenie. Kto wie, może jest to pomysł na kolejny raz. Wracamy do Luang Namtha, gdzie następnego dnia docierają Kamil z Mikołajem. Zbliża się dzień wygaśnięcia naszych laotańskich wiz, więc decydujemy się na opuszczenie tego magicznego kraju.

















środa, 29 maja 2013

Blue Lagun, pyszny bufet i laotanskie weselicho! Agu



Mikołaj  postanawia zostać jedną nockę dłużej w stolicy, a my w 3 ruszamy w kierunku Vang Vieng. Wraz z szalonym "Indianinem" (Laotanczykiem o surowych rysach twarzy,  który zabral nas na stopa) pokonujemy długi odcinek drogi, jednak ze względu na niesprzyjającą  pogodę nie udaje nam się dotrzeć do celu tego samego dnia. Na niebie bowiem rozszalały się błyskawice, a deszcz padał z taką siłą, że wycieraczki nie nadążały. Zatrzymaliśmy się w  pobliskim guesthousie i wieczór spędziliśmy z naszym nowym znajomym. Niestety nie mówił on ani słowa po angielsku więc
mowa ciała musiała nam wystarczyć :).
Rano, migusiem dotarliśmy do Vang Vieng, miejscowości dawniej nazywanej zagłębiem imprezowiczów. Wszyscy przyjeżdżali tutaj tylko po to, żeby spłynąć rzeką na dętce od opony. Nie było by w tym nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że nad rzeką było mnóstwo knajpek do których przycumowywano na liczne drinki. Niestety rocznie ginęło tam za dużo ludzi i po śmierci syna wicepremiera Australii, zamknięto większość knajp w tym miejscu rozpusty. Dla nas jednak to
miejsce okazało się kolebką spokoju. Mikołaj dojechał do nas porannym autobusem. Wynajęliśmy rowery i pojechaliśmy na "Blue Lagun" Zabraliśmy jedynie kilka potrzebnych rzeczy i namioty. Po drodze zwiedziliśmy jedną z wielu tutejszych jaskiń i dojechaliśmy w końcu na miejsce. Naszym oczom rzeczywiście ukazała się lazurowa woda w rzece. Jak to możliwe? :) Główną atrakcją tego miejsca były skoki do ?"niebieskiej" rzeki z wysokiego drzewa i z zawieszonej na nim liny. I my z Ewą dałyśmy się ponieść
zabawie i dałyśmy nura do wody. Najzimniejsza w jakiej do tej pory pływałyśmy! Ale po 7km trasie w słońcu na rowerze, była idealna. Przygotowani na biwakowanie, mieliśmy ze sobą także jedzenie. Palnik odpalony, smażymy jajecznice w menażce. W połączeniu z papierem ryżowym, była wspaniałym zakończeniem dnia. Spotkani przypadkowo ludzie przekonywali nas, że nie ma możliwości przenocowania na tym terenie, ponieważ pod wieczór wszystkich wypraszają i zamykają bramę. Mnie jednak nie przekonali i
poszłam zapytać właścicieli czy możemy się tu rozbić. Mili Laotańczycy nie mieli nic przeciwko. Tym sposobem spędziliśmy w tym uroczym miejscu 3 dni :). Początkowo z lękiem skakaliśmy do wody z 5 metrów, ale po kilku skokach było już całkiem przyjemnie. Na tym samym terenie, znajdowała się kolejna jaskinia. Aby do niej dojść, trzeba było wysoko wspiąć się do góry. Ale było warto! Jaskinia była genialna. Czołówki okazały się niezbędne! Wąskie, ciemne przejścia, imponujące formy naciekowe, a
nawet buddyjski ołtarz. Chyba zgodnie możemy powiedzieć, że była ciekawsza niż pierwsza przez nas odwiedzona Kong Lo.
Po powrocie do miasta i oddaniu rowerów, ustawiliśmy się na drodze prowadzącej do Luang Prabang. Kilometrowo, odcinek ten nie był bardzo długi, jednakże ze względu na trasę prowadzącą wysoko w górach, czas jej przebycia znacznie wzrastał. Szczęśliwie, zabrał nas ze sobą młody chłopak jadący ze stolicy. Klimatyzowany minibus..czego chcieć więcej :). Wieczorem byliśmy na miejscu.
Luang Prabang jest
dawną stolicą Laosu. Niewielkie miasto ale bardzo urokliwie. Niektórzy mówią, że czas się tam zatrzymuje i życie toczy się wolniejszym tempem. Planowałyśmy z Ewą zostać tam jakieś 2, 3 dni, a tu niespodziewanie zrobiło się 5 he he. Jeszcze tego samego wieczoru gdy dotarliśmy, na nocnym markecie spotkaliśmy Pawła ze Szczecina! Co za zbieg okoliczności. Już trzeci raz na siebie wpadamy :). Spacerował samotnie, ponieważ Michał po powrocie z trekkingu po dżungli źle się czuł. Paweł zaprowadził nas na pyszny
bufet. I wielkie dzięki mu za to :D! Od tamtej chwili jadaliśmy tam codziennie. Płaciło się dziesięć tys. kipów, czyli ok 6zł i nakładało się pełen talerz smakołyków. Dokładki także były dopuszczalne. Raj dla naszych niedojedzonych chłopaków :D. Kilka rodzajów makaronów z dodatkami, ryż, gotowane i smażone warzywa, banany w cieście i na deser świeże owoce. Za równie nie wielką opłatą, kurczak z grilla. Nie ma co się dziwić, że chłopcy zabawili tam dłużej od nas - ponad tydzień.
Jednego dnia zebraliśmy grupę 12 osób i pojechaliśmy nad pobliski wodospad. Jedynie Mikołaj został w mieście i krążył po jego uliczkach. Wodospad okazał się najpiękniejszym jaki do tej pory widziałam. Nawet Niagara przez otoczenie w jakim się znajduje (w pobliżu są kasyna...) jak dla mnie się nie umywa. Tutaj przyroda wokół sprawia, że człowiek może poczuć się jak w Edenie :). Jest tam również niewielki park z misiami. Czarne niedźwiedzie, leniwie wylegują się na hamakach zupełnie nie zwracając uwagi na
odwiedzających.
Kolejny raz miałyśmy okazję z Ewą skakać na linie i ze szczytu niewielkiego wodospadu. Ze względu na nasz fach, zabawy w wodzie sprawiają najwięcej radości.

W końcu po 5 dniach, zostawiamy chłopaków i bufet i ruszamy same dalej. Bez większych problemów pokonujemy kolejne kilometry. 7-o osobowa rodzina zabiera nas miniwanem. Podczas drogi na tyle nas polubili, że proponują żebyśmy zatrzymały się u nich w domu na noc. Dlaczego by nie? Na miejscu dowiadujemy się, że to nie wszystko. Jesteśmy również
zaproszone na wesele, które miało miejsce w wiosce. Jako jedyne "białe" wzbudzałyśmy spore zainteresowanie. Przyjęcie weselne odbywało się na środku piaszczystej drogi pod namiotami. Plastikowe stoliki i krzesła rozstawiono wokół parkietu, a dokładnie na wprost, znajdowalo się miejsce dla zespołu. Całkiem podobnie jak w Polsce,  he he. Na każdym stoliku znajdowało się kilka butelek z napojami, w tym butelki piwa oraz kilka dań. Zupa z warzywami, grillowane kawałki mięsa, sałatka z papayi oraz co nam osobiście
najbardziej smakowało, ugotowane jajka z sosie piernikowym! Nie ma tam w zwyczaju, że młoda para siedzi razem, czy też tańczy. Szczerze mówiąc, nie miałyśmy okazji zobaczyć pana młodego przez całe wesele.. Zaczęły się tańce. Cóż, trzeba przyznać, że są one..inne. Panowie proszą panie do tańca ze złożonymi rękoma jak do modlitwy, następnie na parkiecie staje się do siebie twarzą w twarz ALE nie patrzy się sobie za często w oczy oraz nie dotyka się nawzajem. Obracamy się następnie w bok i w rytm
muzyki idziemy wolnym krokiem przed siebie. Żeby dodać trochę szaleństwa do tego, poruszamy wolno swoimi dłońmi tworząc kółka. Po 5-tym z kolei tańcu zostałyśmy nawet pochwalone przez "starszyznę" z wioski, że bardzo szybko załapałyśmy o co chodzi :D. Jedyny minus był taki, że zespół obsługujący całe przyjęcie całkowicie nie miał słuchu, ani głosu. Fałszowali niemiłosiernie. Ale co tam. Nowe doświadczenia :). Nasza młoda znajoma Oy ( jej imię wymawialo sie: Ojj) nudziła się w towarzystwie rodziny więc zaproponowała nam,
żebyśmy przeniosły się na techno party. Zaskoczone tą propozycją (gdzie tu, w takiej małej, laotanskiej wiosce techno party?!) poszłyśmy zaciekawione. Rzeczywiście, była mała sala w dawnej stodole czy tym podobnym z 5 stolikami i konsoletą Dj. Na ścianie wielki ekran do wyświetlania karaoke, które się tam także odbywa. Najprawdopodobniej byłyśmy z Ewą najstarsze na tej imprezie. Po spróbowaniu laotańskiego wina ryżowego, które okazało się naszym polskim jabolem, wróciłyśmy do domu. Co to był za wieczór. Rano po wspólnej kawie,
zostałyśmy odstawione na główną drogę w kierunku Luang Namtha.:)











piątek, 10 maja 2013

Laos


Jesteśmy z Agu w Vientian, stolicy Laosu. Mieszkamy u Christiny CS-ki, która przyjęła nas pod swój dach. Christina pochodzi z Malezji i przyjechała do Laosu pracować w banku. Ma świetne mieszkanie, eleganckie i klimatyzowane. Mamy swój własny pokój i swoją toaletę. Od wczoraj mamy też gościa- kolejną podróżniczkę, którą zaprosiła Christina. A dziś ma do nas przybyć jeszcze jedna! Będzie wesoło! Ale przyjdzie nam niestety spać na podłodze...:)
Agu poszła do konsulatu tajskiego wyrabiać wizę do Tajlandii, a ja siedzę sobie w kuchni i popijam kawę, czekając na chłopaków. Mają lada moment przyjechać do Wientian. Rozdzieliliśmy się w Siem Reap, ostatnim miejscu w Kambodży i Laos zwiedzamy już osobno. No prawie, bo dane nam było spotkać się na wyspie Dondet... ale o tym zaraz!

24.o4.13
Siem Reap. Kupujemy z Agu bilety na autobus do Laosu, a dokładnie do miejsca zwanego „4 tys. wysp”. Jest to pierwszy przystanek każdego podróżnika przybywającego do Laosu od strony Kambodży. Tu, na wielkiej rzece Mekong, usadowiło się mnóstwo wysepek: małych i większych (te najmniejsze to po prostu krzaczki rosnące na skale). Trzy z nich są zamieszkałe i oczywiście otwarte dla turystów.
Nasz autobus ma wyjechać o 5 rano i wieczorem koło 19 - 2o mamy być na miejscu. Podróż zakłada więc przejazd przez granicę i transport łódką na wyspę Dondet.

25.o4.13
Autobus przyjeżdża pod nasz hostel o 6 zamiast o 5. Jeździmy jeszcze 45 min. po mieście zbierając ludzi z innych hosteli. O 7 dojeżdżamy do dworca (był on może z 6 km za miastem). Przepakowujemy się do innego autobusu, wygodnego, z klimatyzacją. Startujemy dopiero koło 7.45.
Po dwóch godzinach jazdy przepakowują nas do małego minibusa. Jest nas razem 18-u... Jesteśmy upchani jak sardynki, siedzimy prawie że jeden na drugim. Dwie osoby zamiast siedzenia mają deski pod tyłkiem a plecaki wyścielają podłogę...Widzę jak każdy wchodzący do autobusu depcze po moim plecaku....ja sama zresztą po nim depczę bo inaczej się nie da...Atmosfera troszkę nerwowa: ciasno, gorąco no i te plecaki...Granica podobno otwarta do 18, a kierowca widać śpieszy się, nie zważając na dziury przez które walimy głową w dach busa. Ale ani on, ani jego pomocnik (?) nie mówią po angielsku więc nikt nie wie co to z nami będzie, czy daleko jeszcze, czy zdążymy, a jak nie zdążymy to co?
O 18 już wiemy. Dojechaliśmy do Stung Treng, ostatniej miejscowości przed granicą. Kierowcy wypakowują nas z busa i idą sobie w długą. Na miejscu jest na szczęście anglojęzyczny właściciel hostelu który tłumaczy nam, że musimy tu zostać na noc, bo granica już zamknięta i jutro o 8.3o przyjedzie po nas autobus. Pojawia się pytanie, kto zapłaci za ten nocleg? Niby nasz „guide” (przewodnik-opiekun), którego jutro poznamy...
Skorzystałyśmy z usług pana z dworca - okazało się że miał najtańsze pokoje (4 dolary za pokój dwuosobowy). Kupiłyśmy sobie ostatnie kambodżańskie piwko i wyluzowałyśmy się nad rzeką po ciężkim dniu.
26.o4.13
Duży klimatyzowany autobus podjeżdża o 9. Pakujemy się i wyruszamy ok 9.15. O 9.3o autobus staje i kierowcy idą jeść śniadanie. Po śniadaniu kładą się na hamaki i odpoczywają....okazuje się, że czekamy na kolejną ekipę. Nasz „guide” nic nie rozumie, nic nie wie i nic nie chce słyszeć o kasie za nasz niezaplanowany nocleg. Agencja, która nam sprzedała bilet też umywa ręce, spychając wszystko na „guida”, który znowu twierdzi, że to nie jego wina. I koło się zamyka, dałyśmy sobie spokój.
W końcu, koło 1.3o ruszamy. W autobusie, jeszcze inny „guide” rozdaje nam druki do wypełniania, potrzebne do uzyskania wizy laotańskiej na granicy. Jest podnajęty przez agencję od autobusów, żeby pomóc nam przedostać się przez granicę. Ułatwić, usprawnić itp...
Koło 12 zatrzymujemy się pół kilometra od granicy i przewodnik zaczyna zbierać od nas siano za wizę.
-Where do you come from?
-USA
-O.K. 45 $ for visa and 5$ for „stamp fee” ( „opłata za stempel” czyli łapówka)
-You?
-France
-4o for visa and 5 for stamps. Together 45.
-Ireland? 35 plus 5 so 4o
-Poland? 4o plus 5 = 45.

I tak dalej. A że podróżnicy głupi nie są, to każdy wcześniej się dowiadywał ile wiza dla danego kraju kosztuje. I ceny rzucane przez guida odbiegały znaczne od zebranych przez nas informacji. Wiedzieliśmy, że na tym przejściu woła się o łapówki, ale w necie pisali o jednym dolarze na każdym przejściu (czyli 2 $ w sumie). A wiza dla Polski miała kosztować 35$.
Niektórzy zapłacili, niektórzy nie. Zaczęły się pomruki niezadowolenia i żądania wyjaśnienia. Guide twardo twierdził, że takie są ceny i że musimy mu zapłacić, bo inaczej nic się nie uda i nikt nie dostanie wizy i takie tam.
Agu wkurzyła się i bezczelnie poszła na pieszo na granice, do okienka spytać się, ile naprawdę kosztuje wiza. Przewodnik jechał za nią motorkiem i na różne sposoby starał się odwieść ją od tego pomysłu. To groźbą, to znów błaganiem, że „musimy się szanować nawzajem, jak ty mnie nie będziesz szanować to nikt mnie nie będzie szanować i cała moja robota tu pójdzie na marne” i tym podobne teksty. Ale Agu nie zważała na nic i odważnie zapukała do okienka z zapytaniem. Okazało się, że wiza dla nas kosztuje 3o$, a łapówki to po 2 $ na każdej stronie. Czyli z 45 zrobiło się 34$. Agu uradowana wraca do mnie, ale przewodnik zatrzymuje ją i każe czekać już na granicy. Mówi, że przyjedzie po mnie. Chodziło mu o to, by Agu nie miała kontaktu z resztą podróżników i prawda nie wyszła na jaw. Ale wieść i tak szybko się rozniosła i wśród oszukanych turystów zaczęło wrzeć. Każdy domagał się zwrotu. Guide był w niezłych tarapatach, miał wokół siebie około 2o wściekłych „białasów”, którym jeszcze groził, że ci, co nie zapłacą za łapówki nie pojadą dalej autobusem. Ostatecznie oddał wszystkim nadwyżkę i w pomrukach niezadowolenia przekroczyliśmy granicę.
Przesiedliśmy się do kolejnego busa (to już piąty pojazd, liczycie?). Podjechaliśmy z 15 minut i znów wysiedliśmy, żeby odbyć ostatni etap tej podróży - przeprawę łodzią na Dondet.


Koszmar się skończył, przyszedł czas na odreagowanie...
Wynajęłyśmy sobie mały bungalow nad rzeką za 3o tys. kipów (4 $). Zrelaksowałyśmy się tu na całego. Początkowo chciałyśmy zostać koło 3 dni, ale przedłużyłyśmy do 6. Aura sprzyjała wypoczynkowi. Codziennie kładłyśmy się bardzo wcześnie spać - koło 2o już byłyśmy w łóżku, bo nie szło na zewnątrz wytrzymać. Powodem były owady wszelkiej maści, które po 19 już nie dawały spokoju i wlatywały do oczu, włosów, uszy, ust i pod bluzki. Jedynym ratunkiem była moskitiera, zawieszona nad łóżkiem. Dlatego też, naszym codziennym rytuałem przed zaśnięciem był filmik pod moskitierą.

Kilka razy oczywiście zmobilizowałyśmy się do aktywności - trochę popływałyśmy w Mekongu, ale prąd okazał się zbyt silny, żeby pluskać się swobodnie i pływać od brzegu do brzegu. Zaliczyłyśmy też bardzo długi spacer na drugą wyspę, na którą prowadzi most - pozostałość po dawnej, wybudowanej przez francuzów kolei. Znajduje się tam piękny, rozłożysty (jeśli można tak powiedzieć) wodospad.

Najprzyjemniejszą rzeczą na wyspie było jednak leżenie w hamaku przed domkiem i obserwacja życia mieszkańców. Łódki co chwila przypływały i odpływały spod naszego bungalow'u: to z węglem, to z rybami, to z dzieckiem do szkoły, to znów bambusy przypłynęły...albo babcia przeprawiała na drugą stronę rzeki po jakieś zielsko do obiadu. Co chwila też, ktoś przychodził się do rzeki kąpać, prać lub myć naczynia. Oglądając te zjawiska nachodziło mnie (jakże odkrywcze) spostrzeżenie a zarazem zdziwienie, jak to stare nawyki trudno wyplenić. Mieszkańcy wciąż przychodzą nad rzekę myć zęby, włosy i całe ciała, podczas gdy mają przecież prysznice! Prysznice wybudowane na rzecz turystów, oczywiście. Niedługo później, zauważyłam jak pani pompuje specjalnym urządzeniem wodę z rzeki do zbiornika nad prysznicami. „No tak” - usłyszałam swoją kolejną błyskotliwą myśl -„my też myjemy się w Mekongu”.
Trzeciego dnia zyskałyśmy wyjątkowych sąsiadów: Kamil z Mikołajem przyjechali na wyspę i nie wiedząc, gdzie my się zatrzymałyśmy, wynajęli domek tuż obok nas! Gdy się wprowadzali, nas akurat nie było wiec jak wróciłyśmy, miałyśmy nie lada niespodziankę:)

o2.o5.13
Choć bardzo się nie chciało, trzeba było w końcu ruszyć się dalej. Spakowałyśmy manaty i ruszyłyśmy stopem, na pace w stronę Bolaven plateau - plantacji kawy. Co prawda po drodze musiałyśmy jednak skorzystać z usług tutejszych przewoźników i 5o-o kilometrowy odcinek jechałyśmy sawng thaewem - ichnim autobusem. Wygląda to jak przyczepa z dachem. W środku ma trzy wmontowane ławki. Ale na ławkach dla nas nie było miejsca, bo nie licząc ludzi, jechały z nami jeszcze 4 styropianowe kartony z rybami, kilka puszek z ciastkami i wiele tajemniczych pakunków. Miałyśmy więc miejsca stojące, na zewnątrz, na podeście, który służy do wchodzenia. Było... przewiewnie:)

Na plantacji byłyśmy tylko jeden dzień i zdążyłyśmy zobaczyć tylko jeden wodospad. Złapał nas tam taki deszcz, że w 1o minut miałyśmy mokre wszystko. Wykręcałam wodę ze spodni, żeby mi nie kapała do butów. Buty też zresztą przemoczone. Przy pierwszej, lepszej okazji, gdy przestało padać, wsiadłyśmy w autobus do Tha Khaek.

Chłopakom trochę lepiej wyszło zwiedzanie Bolaven. Wynajęli sobie motorek na 3 dni i zjeździli większość plantacji, zaliczając przy tym 4 z 1o wodospadów. Spali na dziko, gdzieś w dżungli, pod namiotem. Raz z rana obudziły ich nerwowe i złowrogie krzyki. Ktoś dobijał się do namiotu. Kamil otwarł wejście namiotu i na pierwszym planie zobaczył nabuzowanego krzyczącego Laotańczyka, a na drugim planie innego Laotańczyka z karabinem. Kamil zaczął więc budzić Mikołaja, jako że z mowy ciała odczytał, że czas się zbierać. Laotańczykom, na widok dwóch zaspanych kolesi w majtach zeszło napięcie i zaczęli się śmiać. Zabrali ich jednak do swojej wioski, gdzie zebrała się cała śmietanka. Chłopacy wymieniali ich sobie po kolei: burmistrz, sekretarz gminy, rada gminy, zastępca.....był też 8-o letni tłumacz z angielskiego. „Burmistrz” powyciągał jakieś papiery z teczki, coś tam popisał, obejrzał ich dokumenty (plastikowy dowód Kamila podobno krążył z rąk do rąk, bo zebrani tak byli zachwyceni małym, plastikowym cudeńkiem z orzełkiem) i w końcu puścili wolno:)
W czasie tej wyprawy nasi podróżnicy złapali jeszcze dwa razy gumę... W sumie to raz, bo za drugim razem po prostu łatka nie wytrzymała. Na szczęście za każdym razem byli niedaleko wsi, gdzie zawsze jest kilku „wulkanizatorów”.

o4.o5.13
Nasza babska załoga szczęśliwie dotarła, po wielu przesiadkach, do Kong Lo Cave (jaskini Kong Lo). Miejsce zachwalane, polecane, „on the top” na liście turysty. Sam dojazd już był imponujący! Jedzie się w sumie przez dżunglę, drogi przecinają las tropikalny i widoki zapierają dech w piersiach. Gęsty, soczysty, bujny las....gdzieniegdzie strzeliste skały. Nie umiem i nie lubię opisywać przyrody, wierzcie mi na słowo, że było ekstra!
Tego samego dnia zdążyłyśmy zobaczyć jaskinie. Zwiedza się ją na łódce, do której wchodzi max. 3 turystów i 2 przewodników - sterników. Jaskinia ma 7 km długości i bogata jest w różne formy naciekowe: stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. W środku jest bardzo ciemno, a poziom rzeki niezbyt wysoki więc nie raz ostro tarliśmy o skalne dno. Byłam pełna podziwu dla sternika, który musi tą jaskinię znać po prostu na pamięć. Lawirował między skałami i mieliznami szybko i odważnie, widząc niewiele.
Niedaleko jaskini, dzięki fali odwiedzających to miejsce turystów, powstało kilka guesthousów. Okolica była piękna, więc zostałyśmy tu z Agu jszcze cały jeden dzień. Hotelik był super: czysty, elegancki, urządzony ze smakiem, z ciepłą wodą pod prysznicem... trzeba przyznać, że był to unikat w kategorii tanich guesthousów azjatyckich. I zgadnijcie, kto mieszkał w pokoju tuż obok nas? Dwaj chłopacy z Polski! Hehehe! Ale tym razem to nie nasi chłopacy... tylko Paweł i Michał ze Szczecina. Bardzo fajna ekipa! Spotkaliśmy ich już wcześniej na Dondet ale tym razem mieliśmy więcej czasu na ploteczki. Opowiadali nam zabawne historie ze swojej prawie dwumiesięcznej podróży. Dobrze było pogadać w końcu w ojczystym języku.

o6.o5.13
Zdecydowałyśmy się dojechać do stolicy stopem. Miałyśmy jakieś 3oo km. Najpierw z „dżungli” musiałyśmy wyjechać autobusem bo inaczej się nie dało, ale na głównej drodze już stałyśmy z kciukiem w górze. Pierwszy stop - tajski kierowca ciężarówki, zabrał nas połowę drogi, do Paksan, a na drugi musiałyśmy czekać prawie dwie godziny w upale...ale opłaciło się. W końcu zatrzymało się czarne klimatyzowane Audi. Gdy wsiadłyśmy, kierowca specjalnie dla nas zmienił w odtwarzaczu płytę z muzyką laotańska na muzykę zachodnią. Włączył „play”, podkręcił regulator i w aucie rozbrzmiała...kolęda „Jingle Bells” ! Uuuhu! Ale to było tylko preludium, zaraz potem poleciały najnowsze amerykańskie hity:)













poniedziałek, 6 maja 2013

Czy wiesz...



  • Co to jest Happy pizza?
    Jest to często podawana w Kambodży pizza z marihuaną. Normalnie, legalnie. Przy zamawianiu trzeba tylko zaznaczyć że pizza ma być „happy”.
  • Że w Kambodży i Laosie dworce autobusowe oddalone są od docelowej miejscowości kilka kilometrów?
    Swój interes maja w tym kierowcy tuk tuków na których zdani są turyści którzy chcą dojechać do danego miasta.



  • Że w Laosie kultura nakazuje zdjęcia butów przed wejściem do restauracji domu a nawet publicznych toalet? Za niestosowne uważa się także skierowanie stóp w czyjąś stronę bądź dotknięcie stopą drugiej osoby.
    Że w Kambodży znaleźliśmy nocleg za jednego dolara? I to z basenem! Było to co prawda dormitorium.



  • Że Mugga, preparat na moskity niby najlepszy na rynku, zawierający 50% środka deat jest do d**y? Komary się z niego śmieją. Agu po dwóch dniach na wyspie była cała spuchnięta i miała około 300 ugryzień.
  • Że w w Laosie i Kambodży obcina się kotom ogony tak jak dobremanom?
    Sami nie wiemy czemu...




  • Że grzybki wyrastające na krowim placku mają silne właściwości halucynogenne?
  • Że w Kambodży operuje się równocześnie dwoma walutami, dolarami i rielami? Te drugie służą głównie do wydawania reszty a przelicznik to 1 dolar do 4 rieli. A bankomaty wypłacają tylko dolary.
  • Że w krajach azjatyckich w hostelach rzadko kiedy wymienia się pościel po gościach...?
  • Że w Kambodży istnieją pływające wioski?
    Zarówno domy, sklepy, kościół, szkoła, boisko do koszykówki i nawet ogródki pływają na tratwach po jeziorze. Co jakiś czas w zależności od poziomu wód wioski przenoszą się w inne miejsce, głównie na rzeki. Dzieci do szkoły podpływają w aluminiowych miskach! A do higieny i gotowania wykorzystuje tą samą wodę z jeziora, a zapewniam was że nie jest ona krystaliczna...



  • Że w restauracjach, na stole, obok przyprawników stoi rolka papieru toaletowego służąca za serwetki? W lepszych knajpach są do tego specjalne plastikowe podajniki.

czwartek, 2 maja 2013

Kambodżańska duma- Angkor. Agu




Po leniwie spędzonym czasie na wybrzeżu, wracamy do zwiedzania. Docieramy do Siem Reap, czyli miasteczka wypadowego dla wszystkich turystów do słynnego Angkoru. Pełni sił ruszamy rowerami do tego chwalonego przez wszystkich kompleksu miejskiego. Angkor jest jednym z finalistów do stworzonej nowej listy cudów świata, jednak nie znalazł się w grupie 7 najważniejszych. Nie zmienia to faktu, iż jest wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. We współczesnym języku khmerskim jego nazwa oznacza „święte miasto”. Angkor uznany jest za największe miasto na świecie w okresie sprzed rewolucji przemysłowej. Trzeba przyznać, że cały jego teren jest ogromny. Zaliczając wszystkie zbiorniki wodne, tereny leśne, zespoły świątynne, współczesny park archeologiczny, miasta obszar ten obejmuje ponad 400 km2. Jak widać mieliśmy co robić na tych rowerach. Obawiałyśmy się trochę z Ewą, że ze względu na swoją „niezwykłość” może być on zatłoczony licznymi grupami turystów, ale nie było tak źle. Udawało się nawet zrobić zdjęcia bez drugo-planowców ;P. Bilety były dość drogie ponieważ jednodniowa wejściówka kosztowała nas 20$, ale zdecydowanie było warto. Zaczęliśmy od najsłynniejszej, a zarazem największej świątyni, mianowicie Angkor Wat. Piękna doskonale zachowana. Idąc powolnym krokiem cieszyliśmy nasze oczy. Ze względu na zbyt krótkie spodenki ja i Ewa, nie zostałyśmy wpuszczone na górne piętra. Trochę przesadzili, były one minimalnie przed kolano, ale ze zrozumieniem poczekałyśmy na chłopaków na dole. Angkor Wat został zbudowany jako świątynia hinduistyczna, którą później zmieniono na buddyjską. Ostatecznie powrócono do jej pierwotnego hinduistycznego charakteru.
Na całym terenie znajduje się ok 36 obiektów, to też przez 9h jeździliśmy i zwiedzaliśmy co się dało. Niektóre z nich to jedynie ruiny, ale i tak robiły niesamowite wrażenie. Pozostało wiele pięknych płaskorzeźb, posągów i malowideł. Te dalej położone od wejścia, dla nas wydawały się ciekawsze. Największe zainteresowanie wzbudziły w nas pozostałości świątyń owinięte wielkimi korzeniami drzew. Najwięcej takowych znajdowało się w ostatnim przez nas odwiedzonym Ta Prohm. Jest to miejsce rozpoznawalne przez wielu z nas, dzięki nakręconemu tu filmowi Tomb Raider. Zawiłe przejścia, drewniane mostki, olbrzymie drzewa wyglądające jakby chciały owinąć całe budynki, to właśnie scenografia z tego filmu.
Przez większość czasu towarzyszyły nam dzieci, chcące sprzedać nam pocztówki, książki i inne pamiątki. Chcąc pochwalić się znajomością angielskiego odliczały od 1 do 10 (tyle właśnie pocztówek było w pakiecie). Starsze dzieci chcąc nas zaskoczyć, pytały skąd pochodzimy i następnie szybko podawały stolicę. Naprawdę imponujące. Szkoda tylko, że wykorzystują tą wiedzę jedynie do sprzedaży. Po kilku godzinach decydujemy się na krótką obiadową przerwę. Zbliżając się do knajpek, przy każdym z nas biegnie inne dziecko, zachęcając do przyjścia do konkretnego lokalu. Obeszliśmy wszystkie, znajdując najlepszą ofertę. Najbardziej zawiedziona była towarzyszka Ewy, która na koniec kiwając niechętnie głową powiedziała.. „oj lejdii”. Tak miło, a zarazem męcząco spędziliśmy ten długi dzień.

środa, 1 maja 2013

Niebiańska plaża. Ewa



Filmy z tropikalnej wyspy Koh Ta Kiev już widzieliście więc teraz nadszedł czas na krótki opis.
Zaraz po zwiedzeniu Wildlife sanctuary udaliśmy się do Sihanoukville - turystycznej mekki imprezowiczów na zachodnim wybrzeżu Kambodży. Stamtąd odpływają łodzie na bajeczne wyspy tropikalne. Bardzo dużo czasu zajął nam wybór jednej z trzech proponowanych - Koh Rong, najczęściej polecanej pięknej i może trochę przeludnionej; Bamboo Island, malej uroczej ale tym bardziej przeludnionej i Koh Ta Kiev, najrzadziej wspominanej pustej i spokojnej wyspy. Wybraliśmy tą ostatnią, jako że po miastowym maratonie - Sajgon i Phnom Phen najbardziej właśnie spokoju było nam potrzeba. Wybór okazał się trafiony w dziesiątkę! To była wyspa moich marzeń - taka jak w filmie z Leonardo Di Caprio (Niebiańska plaża ;P)! Zamieszkuje ją tylko kilka rodzin a na naszej stronie wyspy rezyduje jedna.
Na brzegu przywitał nas „biały dzikus” - ubłocony, półnagi, młody, przystojny Francuz, który jak się okazało stacjonuje u właścicieli bungalow'ów i pomaga im w obsłudze zagranicznych turystów w zamian za wyżywienie i zakwaterowanie. Też jest podróżnikiem tak jak my i traktuje ten przystanek jak czas na zasłużony odpoczynek.
Rozejrzeliśmy się dookoła. Drewniane bungaow'y kryte strzechą (co ma też swoje minusy ale o tym później...) , piękna pusta plaża, hamaki, jeden bar, jedna rodzina i dwa psy. To był prawdziwy raj! Co tu dużo opowiadać z filmików mniej więcej wiecie jak to wyglądało.
Mieszkaliśmy w czwórkę w jednym bunlagow'ie. Nasz domek był bardzo przytulny - jedną sypialnię miał w środku drugą natomiast na zewnątrz na tarasie. Obie kryte moskitierą. Prąd dostępny tylko w godzinach od 18 do 22. Mieliśmy też własną toaletę, jako że wybraliśmy luksusową wersję bungalow'u. Za prysznic służył nam nabierak i wielki dzban z wodą. Domek był naprawdę uroczy. Jednak gdy pewnej nocy spadł deszcz odczuliśmy to bardzo wyraźnie bo dach nie był szczelny...najbardziej dostało się Agu, zalało całą jej stronę łóżka.
Życie toczyło nam się sielankowo. Całymi dniami byczyliśmy się, kąpaliśmy w morzu i robiliśmy to co w takich miejscach się robi - czyli nic!
Raz wybraliśmy się na spacer wokół wyspy. Nie udało nam się jednak tego zrobić gdyż droga okazała się zbyt wymagająca. Na początku ścieżka prowadziła brzegiem lecz w niektórych momentach nie było przejścia. Wysokie skały tarasowały drogę. Trzeba było wówczas przedzierać się przez dżunglę lub brodzić po pachy w wodzie. W trakcie jednej takiej właśnie przeprawy Agu utopiła swojego Iphona, który na nieszczęście służył jej także jako aparat...pomimo prób nie dało się go odratować.
Jak spojrzeliśmy później na mapę, okazało się, że przeszliśmy w sumie kawałek, ale był to piękny kawałek! Mijaliśmy części rozbitej łodzi rozrzucone na plaży, „stada” krabów skaczące do wody z wysokości pół metra i niesamowite formacje skalne wystające z wody.
Środek wyspy pokrywa natomiast gęsta dżungla. Nią przedzierał się Mikołaj by dojść do wioski po drugiej stronie wyspy. Czasem gdy odwrócił się by wrócić ta samą drogą już nie mógł jej znaleźć...

Jedyną rysą na szkle było jedzenie. W knajpie menu było drogie i ubogie a ile można przecież jeść zupek chińskich? Ktoś kiedyś podobno od nich umarł....jedliśmy więc oszczędnie, żeby nie powiedzieć że czasem przymieraliśmy głodem. Hahaha!
W ramach ekonomizacji naszego pobytu, jedną noc spędziliśmy na dziko pod namiotami. Przestrzegano nas już wcześniej by uważać na węże bo ponoć sporo ich na wyspie. My czuliśmy się bezpiecznie ponieważ nasze obozowisko strzeżone było przez stado krów... przyszły do nas wieczorem, chodziły swobodnie między namiotami racząc się trawką i zniknęły nad ranem zostawiając kilka placków. Najprawdopodobniej tez zjadły moje banany, które zostawiłam zawieszone na drzewie... pewnie odebrały swoją zapłatę za nocne czuwanie.
Co do węży, faktycznie cała Kambodża nimi słynie. Na wyspie widzieliśmy już dwa ale to nic w porównaniu z włoskimi turystami którzy mieszkali kawałek od nas w opuszczonych bungalow'ach. Pewnego dnia znaleźli w swojej kuchni sześciometrowego pytona...

Ale że to co dobre zawsze szybko się kończy, przyszedł czas by opuścić wyspę. Jak się okazało nie było to do końca takie łatwe... Zaczynał się lekki sztorm. Fale były wysokie i łódź nie mogła podpłynąć blisko do brzegu. Już przy wsiadaniu musieliśmy wejść do wody po pas i zanurzyliśmy przy tej okazji doły plecaków... wzburzone morze targało łodzią na lewo i prawo. Ja dostałam lekkiej choroby morskiej i większość rejsu przesiedziałam z głową między kolanami. Co jakiś czas tylko czułam na plecach kolejne fale zimnej wody. W połowie drogi kapitan napomknął, że z powodu złych warunków będziemy musieli wstrzymać rejs i przeczekać na najbliższej wyspie aż pogoda się uspokoi. Ostatecznie jednak zdecydował się płynąć dalej. Była to odważna decyzja bo fale wzbierały coraz bardziej i łódź przechylała się niebezpiecznie i nabierała wody. Zobaczyliśmy w końcu przystań i odetchnęliśmy z ulgą, nie wiedząc ze najgorsze dopiero przed nami. Kapitan przystąpił do cumowania jednak nie udało mu się za pierwszym razem i musiał zawrócić. Płynęliśmy teraz na wprost fal. Pierwsza zalała nas wszystkich do cna, druga tylko poprawiła efekt. W końcu udało się podpłynąć do pomostu. Tam czekało już kilku ludzi by pomóc nam przycumować. Odbojniki zawieszone były na pomoście trochę za wysoko i łódź targana falami uderzała o betonowe filary. Kazano nam wysiadać. Hahaha! Ale jak to zrobić gdy łódź to zbliża się do pomostu to oddala na półtora metra? Szczęśliwie jednak udało się w końcu wszystkim opuścić pokład. Plecaki też wyfrunęły z łodzi na brzeg. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki ale i ubawieni tą dawką mocnych wrażeń!;)

Oczywiście opis jest trochę przesadzony, proszę nie mieć mi tego za złe, ale musiałam dodać trochę pikanterii!


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ho Chi Minh City


Ewa zobligowała mnie w poprzednim wpisie do napisania kilku słów o Sajgonie, więc śpieszę z nadrobieniem. Ze względu na brak hosta z CS dla nas, musieliśmy zatrzymać się w jednym z licznych hosteli w centrum. Miało to swoje plusy, wszędzie mieliśmy blisko. Pierwszego wieczoru, spotkaliśmy w mieście znajomego Mikołaja, którego poznał w Sanyi w hostelu. Siedzi już w Sajgonie przeszło 3 tygodnie, więc co nieco nam poopowiadał o tym miejscu. Kolejnego dnia po całodziennym zwiedzaniu okolicy, wybraliśmy się na cotygodniowe spotkanie couchsurferów w mieście.. Może uda nam się przekonać kogoś żeby nas przenocował?(plan był zacny). Na spotkaniu stawiło się ok 24 osób. Początek był dość nietypowy ponieważ przewidziane były zawody w grupach na jakie zostaliśmy podzieleni. Wylądowaliśmy w Mikołajem w drużynach przeciwnych i muszę się pochwalić, iż moja grupa zwyciężyła we wszystkich konkurencjach. SaSaSa. Zadania w stylu wymyślić nazwę drużyny, wspólne hasło i w ciekawy sposób to zaprezentować, rozgrywki w papier, kamień, nożyce i tym podobne. Większość zgromadzonych była tutejszymi studentami, a reszta reprezentantami Anglii, Włoch, polski (prócz nas jeszcze jedna Agnieszka z Warszawy) i Usa. Następnie zgromadzenie przeniosło się do restauracji, gdzie rozmowom nie było końca. Dwie osoby zaoferowały możliwość przenocowania nas ALE w międzyczasie napisała do mnie jeszcze jedna dziewczyna z informacją, że serdecznie nas zaprasza do siebie, więc z reszty zrezygnowaliśmy. Byliśmy z nią umówieni na następny dzień. Prissy nie miała żadnych informacji na swoim profilu, zatem nie wiedzieliśmy o niej nic. Przyszła po nas do hostelu z małym chłopcem i okazała się być 41 letnią uroczą Wietnamką. Dzięki swojej pracy (w firmie międzynarodowej jej angielski był niesamowicie dobry. Jej dom oddalony był od naszego miejsca pobytu jedynie 9 min. Wspaniale! Wciąż jesteśmy w centrum. Był to 4 piętrowy dom, w którym od czasu do czasu mieszkała z rodzicami , siostrą i uroczym, młodym siostrzeńcem. Wszyscy byli bardzo sympatyczni. O 7 rano mieliśmy pobudkę aby wspólnie jeść śniadanie. Rodzice komunikowali się z nami po rusku ponieważ mieszkali w Rosjii przeszło 5 lat. Prissy powiedziała nam, że najważniejsze w Sajgonie jest jedzenie, gdyż zabytków jak już wcześniej Ewa wam napisała, nie ma za wiele. Postanowiła więc wraz ze swoja znajomą dostarczyć nam doznań smakowych. Codziennie nowe, ciekawe smaki. Cienkie placki z krewetkami, sałatka z miąższem kokosa, słynne na całym świecie „sajgonki” podawane na różne sposoby, bakłażany w sosie curry, gotowane na parze ciasto ryżowe i wiele więcej dań których nie sposób spamiętać. Mimo wszystko najbardziej warto wspomnieć o „ślimak party”. Mieliśmy już okazję kilkukrotnie próbować mięczaki ALE nigdy na taką skalę. Było ich chyba z dziesięć rodzajów. Jedne grillowane, inne gotowane, kolejne w maśle, następne pikantne, echh niesłychane. Dodatkowo prissy powiedziała że jeśli nie boimy się próbować nowych smaków to zdecydowanie powinniśmy spróbować bardzo popularny w Wietnamie, Balut. Jest to wpół rozwinięty kaczy lub kurzy płód ugotowany w jajku. Z lekką niepewnością braliśmy pierwsze kęsy do buzi, ale po chwili jak przestaliśmy myśleć co jemy, dokończyliśmy dumnie nasze jajka. Bardzo zbita konsystencja i ogromnie sycąca. Nie było to niejadalne, jednakże drugi raz się już nie skuszę, hehe. Naprawdę nie pozostało nam nic innego jak serdecznie podziękować naszej gospodyni za tą kulinarną wyprawę, której sami za nic byśmy nie odbyli nie znając tych wszystkich miejsc. Czas spędzony u niej był idealnym zwieńczeniem pobytu w Wietnamie. Wieczorami miałam również okazję korzystać z zamontowanej w kabinie prysznicowej u nas w łazience sauny! Genialnie. Relaks pełną parą! Prissy zaintrygowana naszą historią i naszym sposobem podróżowania (a byliśmy jej pierwszymi gośćmi) postanowiła bardziej udzielać się na CS. Przedstawiła nam już projekt pokoju jaki chce przygotować dla przyszłych CS. Powstanie także pomieszczenie, gdzie można będzie zostawić zawadzające rzeczy, które podróżnicy chcieliby odesłać do domu. Kto wie, może kolejni podróżni wracający wcześniej do kraju, będą skłonni zabrać je ze sobą. Świetny pomysł!
Najtańszą opcją, mianowicie podmiejskim busem dotarliśmy do granicy z Kambodżą, a następnie po pierwszej nie udanej próbie łapania tu stopa (przejechały 3 auta osobowe i dwa tiry przez cały czas oczekiwania), zmuszeni byliśmy pojechać mini busem do stolicy. Podpowiedź dla innych. Watro czasem przejść jakieś 2, 3 km, bo nagle proponowane ceny przez kierowców potrafi spaść o 50%.. ;)

sobota, 20 kwietnia 2013

check this out!

To nasi chinscy przyjaciele których znacie z wcześniejszych opowiesci o Sanii. Wyruszyli w podróż dookola świata i nakrecili swoj pierwszy filmik! Jest co prawda po chińsku,  ale i tak miło się ogląda:)

http://v.youku.com/v_show/id_XNTQxMDYxNDY0.html?x

Maja swojego sponsora, ktory zapewnil im sprzęt i 3000 juanow miesięcznie!  Czyli jakies 1500 zl. Super, nie?:)


piątek, 19 kwietnia 2013

Kambodża!

Hej!
Tak, mamy zaległości!  Spędziliśmy 5 dni w Sajgonie, gdzie faktycznie jest sajgon na ulicach- spowodowany milionem motorkow zalewajacych miasto. Trzeba sie natrudzic zeby przejść na drugą strone jezdni:) zabytkow tu nie za wiele do zwiedzania,  wiec jeden caly dzien poswiecilismy z Kamilem na relaks w aquaparku. Jedank trudno bylo sie zrelaksowac w tych warunkach-bród,  grzyb, niebezpieczne narzedzia i ostre krawędzie, hehe. Woda w basenie stoi, nie przelewa sie przez kratki, czyli to co do basenu wleci, to w nim zostanie. A wokol basenu sie siedzi, je, pije i pali papierosy (!) Wiec w wodzie można znaleźć wszystko!  My znalezlismy jablko:) dla mnie, jako ratowniczki byla to bardzo ciekawa i edukacyjna wizyta:) zdjecia juz pojawily sie na fanpejdzu:)
Mieszkalismy u hosta z CS, daleko poza granicami centrum, a ostatni autobus mielismy o 18 wiec niestety nie mielismy zbyt duzo okazji zeby posiedziec i popiwkowac z Agu i Mikolajem, ktorzy dotarli do Sajgonu 2 dni później. A co oni w Sajgonie robili, to jeszcze wam opisza:)

My ruszylismy z Kamilem na południe,  na delte Mekongu. Swietne miejsce! Tzn. Swietne sa tamtejsze plywajace targi. Wybralismy sie na jeden z nich wczesnie rano lodeczka i ogladalismy zachwyceni jak to sie handluje towarami na lodziach. Codziennie rano przyplywaja lodzie z owocami, warzywami i innymi produktami by skupowac, sprzedawac itp. Nie brak przy tej okazji lodeczek-sklepików i lodeczek-kawiarni, serwujacych napoje strudzonym handlarzom:)

Upal byl nieziemski...nawet na wynajetym motorku, przy maksymalnej prędkości nie dalo sie czuc chlodu. Zajechalismy do samego morza, czas nas gonil więc zawróciliśmy, okazalo sie ze droge nam zamknieto, czas coraz bardziej nas gonil, zawrocilismy sie by wrocic ta sama drogą i wtedy lunal Wielki Deszcz i zaczela sie Wielka Burza...w pol minuty rzeki poplynely drogą. Grzmoty czulam w klatce piersiowej. Mieliśmy jedna peleryne, wiec Kamil ja zalozyl a ja wcisnelam sie pod nia i przylgnęłam mu do pleców. I tak jechaliśmy:) wkrotce burza sie skończyła i zdążyliśmy na czas oddac motorki, ale emocje byly. Tak zaczela sie dla nas pora deszczowa.

Postanowilismy z Kamilem przekraczac granice z Kambodża droga wodną i kupilismy bilet na "slow boat" (wolna lodke) z Wietnamu do Phnom Phen. W porcie okazalo sie ze slow boat to tak na prawde kombinacja lodki i minibusa...do granicy (ok. 5 km) płynie sie lodzia a pozostale 40 km jedzie sie minibusem. To właśnie w Wietnamie znaczy wolna łódź... jednak dzieki interwencji udalo nam sie DOPŁYNĄĆ do Phnom Phen "szybką lodzia" w cenie powolnej łodzi:)

Ponad 10 dni jesteśmy już w Kambodży! Przyspieszylismy tempo zwiedzania i jutro juz bedziemy w Siem Riep, czyli tam gdzie znajduje sie slynny Angkor Wat. W miedzyczasie bylismy w Wildlife Sanctuary pod Stolicą,  miejscu ktore polecaja podróżnicy.  W sumie przypomina to troche lepsze zoo. Ale zwierzatka byly cudowne! Filmikimi i zdjęcia tez do obejrzenia na fanpejdzu:)

Natomiast ostatni tydzien spedzilismy na wybrzeżu. Tu czas sie zatrzymal a świat diametralnie zmienil. Ale o tym w następnym poście! Teraz sie śpieszę a to wymaga pelnego i rzetelnego opisu:)

Z wycieczki na wyspe Koh ta Kiev powstal film w trzech częściach, do obejrzenia wkrótce!