piątek, 10 maja 2013

Laos


Jesteśmy z Agu w Vientian, stolicy Laosu. Mieszkamy u Christiny CS-ki, która przyjęła nas pod swój dach. Christina pochodzi z Malezji i przyjechała do Laosu pracować w banku. Ma świetne mieszkanie, eleganckie i klimatyzowane. Mamy swój własny pokój i swoją toaletę. Od wczoraj mamy też gościa- kolejną podróżniczkę, którą zaprosiła Christina. A dziś ma do nas przybyć jeszcze jedna! Będzie wesoło! Ale przyjdzie nam niestety spać na podłodze...:)
Agu poszła do konsulatu tajskiego wyrabiać wizę do Tajlandii, a ja siedzę sobie w kuchni i popijam kawę, czekając na chłopaków. Mają lada moment przyjechać do Wientian. Rozdzieliliśmy się w Siem Reap, ostatnim miejscu w Kambodży i Laos zwiedzamy już osobno. No prawie, bo dane nam było spotkać się na wyspie Dondet... ale o tym zaraz!

24.o4.13
Siem Reap. Kupujemy z Agu bilety na autobus do Laosu, a dokładnie do miejsca zwanego „4 tys. wysp”. Jest to pierwszy przystanek każdego podróżnika przybywającego do Laosu od strony Kambodży. Tu, na wielkiej rzece Mekong, usadowiło się mnóstwo wysepek: małych i większych (te najmniejsze to po prostu krzaczki rosnące na skale). Trzy z nich są zamieszkałe i oczywiście otwarte dla turystów.
Nasz autobus ma wyjechać o 5 rano i wieczorem koło 19 - 2o mamy być na miejscu. Podróż zakłada więc przejazd przez granicę i transport łódką na wyspę Dondet.

25.o4.13
Autobus przyjeżdża pod nasz hostel o 6 zamiast o 5. Jeździmy jeszcze 45 min. po mieście zbierając ludzi z innych hosteli. O 7 dojeżdżamy do dworca (był on może z 6 km za miastem). Przepakowujemy się do innego autobusu, wygodnego, z klimatyzacją. Startujemy dopiero koło 7.45.
Po dwóch godzinach jazdy przepakowują nas do małego minibusa. Jest nas razem 18-u... Jesteśmy upchani jak sardynki, siedzimy prawie że jeden na drugim. Dwie osoby zamiast siedzenia mają deski pod tyłkiem a plecaki wyścielają podłogę...Widzę jak każdy wchodzący do autobusu depcze po moim plecaku....ja sama zresztą po nim depczę bo inaczej się nie da...Atmosfera troszkę nerwowa: ciasno, gorąco no i te plecaki...Granica podobno otwarta do 18, a kierowca widać śpieszy się, nie zważając na dziury przez które walimy głową w dach busa. Ale ani on, ani jego pomocnik (?) nie mówią po angielsku więc nikt nie wie co to z nami będzie, czy daleko jeszcze, czy zdążymy, a jak nie zdążymy to co?
O 18 już wiemy. Dojechaliśmy do Stung Treng, ostatniej miejscowości przed granicą. Kierowcy wypakowują nas z busa i idą sobie w długą. Na miejscu jest na szczęście anglojęzyczny właściciel hostelu który tłumaczy nam, że musimy tu zostać na noc, bo granica już zamknięta i jutro o 8.3o przyjedzie po nas autobus. Pojawia się pytanie, kto zapłaci za ten nocleg? Niby nasz „guide” (przewodnik-opiekun), którego jutro poznamy...
Skorzystałyśmy z usług pana z dworca - okazało się że miał najtańsze pokoje (4 dolary za pokój dwuosobowy). Kupiłyśmy sobie ostatnie kambodżańskie piwko i wyluzowałyśmy się nad rzeką po ciężkim dniu.
26.o4.13
Duży klimatyzowany autobus podjeżdża o 9. Pakujemy się i wyruszamy ok 9.15. O 9.3o autobus staje i kierowcy idą jeść śniadanie. Po śniadaniu kładą się na hamaki i odpoczywają....okazuje się, że czekamy na kolejną ekipę. Nasz „guide” nic nie rozumie, nic nie wie i nic nie chce słyszeć o kasie za nasz niezaplanowany nocleg. Agencja, która nam sprzedała bilet też umywa ręce, spychając wszystko na „guida”, który znowu twierdzi, że to nie jego wina. I koło się zamyka, dałyśmy sobie spokój.
W końcu, koło 1.3o ruszamy. W autobusie, jeszcze inny „guide” rozdaje nam druki do wypełniania, potrzebne do uzyskania wizy laotańskiej na granicy. Jest podnajęty przez agencję od autobusów, żeby pomóc nam przedostać się przez granicę. Ułatwić, usprawnić itp...
Koło 12 zatrzymujemy się pół kilometra od granicy i przewodnik zaczyna zbierać od nas siano za wizę.
-Where do you come from?
-USA
-O.K. 45 $ for visa and 5$ for „stamp fee” ( „opłata za stempel” czyli łapówka)
-You?
-France
-4o for visa and 5 for stamps. Together 45.
-Ireland? 35 plus 5 so 4o
-Poland? 4o plus 5 = 45.

I tak dalej. A że podróżnicy głupi nie są, to każdy wcześniej się dowiadywał ile wiza dla danego kraju kosztuje. I ceny rzucane przez guida odbiegały znaczne od zebranych przez nas informacji. Wiedzieliśmy, że na tym przejściu woła się o łapówki, ale w necie pisali o jednym dolarze na każdym przejściu (czyli 2 $ w sumie). A wiza dla Polski miała kosztować 35$.
Niektórzy zapłacili, niektórzy nie. Zaczęły się pomruki niezadowolenia i żądania wyjaśnienia. Guide twardo twierdził, że takie są ceny i że musimy mu zapłacić, bo inaczej nic się nie uda i nikt nie dostanie wizy i takie tam.
Agu wkurzyła się i bezczelnie poszła na pieszo na granice, do okienka spytać się, ile naprawdę kosztuje wiza. Przewodnik jechał za nią motorkiem i na różne sposoby starał się odwieść ją od tego pomysłu. To groźbą, to znów błaganiem, że „musimy się szanować nawzajem, jak ty mnie nie będziesz szanować to nikt mnie nie będzie szanować i cała moja robota tu pójdzie na marne” i tym podobne teksty. Ale Agu nie zważała na nic i odważnie zapukała do okienka z zapytaniem. Okazało się, że wiza dla nas kosztuje 3o$, a łapówki to po 2 $ na każdej stronie. Czyli z 45 zrobiło się 34$. Agu uradowana wraca do mnie, ale przewodnik zatrzymuje ją i każe czekać już na granicy. Mówi, że przyjedzie po mnie. Chodziło mu o to, by Agu nie miała kontaktu z resztą podróżników i prawda nie wyszła na jaw. Ale wieść i tak szybko się rozniosła i wśród oszukanych turystów zaczęło wrzeć. Każdy domagał się zwrotu. Guide był w niezłych tarapatach, miał wokół siebie około 2o wściekłych „białasów”, którym jeszcze groził, że ci, co nie zapłacą za łapówki nie pojadą dalej autobusem. Ostatecznie oddał wszystkim nadwyżkę i w pomrukach niezadowolenia przekroczyliśmy granicę.
Przesiedliśmy się do kolejnego busa (to już piąty pojazd, liczycie?). Podjechaliśmy z 15 minut i znów wysiedliśmy, żeby odbyć ostatni etap tej podróży - przeprawę łodzią na Dondet.


Koszmar się skończył, przyszedł czas na odreagowanie...
Wynajęłyśmy sobie mały bungalow nad rzeką za 3o tys. kipów (4 $). Zrelaksowałyśmy się tu na całego. Początkowo chciałyśmy zostać koło 3 dni, ale przedłużyłyśmy do 6. Aura sprzyjała wypoczynkowi. Codziennie kładłyśmy się bardzo wcześnie spać - koło 2o już byłyśmy w łóżku, bo nie szło na zewnątrz wytrzymać. Powodem były owady wszelkiej maści, które po 19 już nie dawały spokoju i wlatywały do oczu, włosów, uszy, ust i pod bluzki. Jedynym ratunkiem była moskitiera, zawieszona nad łóżkiem. Dlatego też, naszym codziennym rytuałem przed zaśnięciem był filmik pod moskitierą.

Kilka razy oczywiście zmobilizowałyśmy się do aktywności - trochę popływałyśmy w Mekongu, ale prąd okazał się zbyt silny, żeby pluskać się swobodnie i pływać od brzegu do brzegu. Zaliczyłyśmy też bardzo długi spacer na drugą wyspę, na którą prowadzi most - pozostałość po dawnej, wybudowanej przez francuzów kolei. Znajduje się tam piękny, rozłożysty (jeśli można tak powiedzieć) wodospad.

Najprzyjemniejszą rzeczą na wyspie było jednak leżenie w hamaku przed domkiem i obserwacja życia mieszkańców. Łódki co chwila przypływały i odpływały spod naszego bungalow'u: to z węglem, to z rybami, to z dzieckiem do szkoły, to znów bambusy przypłynęły...albo babcia przeprawiała na drugą stronę rzeki po jakieś zielsko do obiadu. Co chwila też, ktoś przychodził się do rzeki kąpać, prać lub myć naczynia. Oglądając te zjawiska nachodziło mnie (jakże odkrywcze) spostrzeżenie a zarazem zdziwienie, jak to stare nawyki trudno wyplenić. Mieszkańcy wciąż przychodzą nad rzekę myć zęby, włosy i całe ciała, podczas gdy mają przecież prysznice! Prysznice wybudowane na rzecz turystów, oczywiście. Niedługo później, zauważyłam jak pani pompuje specjalnym urządzeniem wodę z rzeki do zbiornika nad prysznicami. „No tak” - usłyszałam swoją kolejną błyskotliwą myśl -„my też myjemy się w Mekongu”.
Trzeciego dnia zyskałyśmy wyjątkowych sąsiadów: Kamil z Mikołajem przyjechali na wyspę i nie wiedząc, gdzie my się zatrzymałyśmy, wynajęli domek tuż obok nas! Gdy się wprowadzali, nas akurat nie było wiec jak wróciłyśmy, miałyśmy nie lada niespodziankę:)

o2.o5.13
Choć bardzo się nie chciało, trzeba było w końcu ruszyć się dalej. Spakowałyśmy manaty i ruszyłyśmy stopem, na pace w stronę Bolaven plateau - plantacji kawy. Co prawda po drodze musiałyśmy jednak skorzystać z usług tutejszych przewoźników i 5o-o kilometrowy odcinek jechałyśmy sawng thaewem - ichnim autobusem. Wygląda to jak przyczepa z dachem. W środku ma trzy wmontowane ławki. Ale na ławkach dla nas nie było miejsca, bo nie licząc ludzi, jechały z nami jeszcze 4 styropianowe kartony z rybami, kilka puszek z ciastkami i wiele tajemniczych pakunków. Miałyśmy więc miejsca stojące, na zewnątrz, na podeście, który służy do wchodzenia. Było... przewiewnie:)

Na plantacji byłyśmy tylko jeden dzień i zdążyłyśmy zobaczyć tylko jeden wodospad. Złapał nas tam taki deszcz, że w 1o minut miałyśmy mokre wszystko. Wykręcałam wodę ze spodni, żeby mi nie kapała do butów. Buty też zresztą przemoczone. Przy pierwszej, lepszej okazji, gdy przestało padać, wsiadłyśmy w autobus do Tha Khaek.

Chłopakom trochę lepiej wyszło zwiedzanie Bolaven. Wynajęli sobie motorek na 3 dni i zjeździli większość plantacji, zaliczając przy tym 4 z 1o wodospadów. Spali na dziko, gdzieś w dżungli, pod namiotem. Raz z rana obudziły ich nerwowe i złowrogie krzyki. Ktoś dobijał się do namiotu. Kamil otwarł wejście namiotu i na pierwszym planie zobaczył nabuzowanego krzyczącego Laotańczyka, a na drugim planie innego Laotańczyka z karabinem. Kamil zaczął więc budzić Mikołaja, jako że z mowy ciała odczytał, że czas się zbierać. Laotańczykom, na widok dwóch zaspanych kolesi w majtach zeszło napięcie i zaczęli się śmiać. Zabrali ich jednak do swojej wioski, gdzie zebrała się cała śmietanka. Chłopacy wymieniali ich sobie po kolei: burmistrz, sekretarz gminy, rada gminy, zastępca.....był też 8-o letni tłumacz z angielskiego. „Burmistrz” powyciągał jakieś papiery z teczki, coś tam popisał, obejrzał ich dokumenty (plastikowy dowód Kamila podobno krążył z rąk do rąk, bo zebrani tak byli zachwyceni małym, plastikowym cudeńkiem z orzełkiem) i w końcu puścili wolno:)
W czasie tej wyprawy nasi podróżnicy złapali jeszcze dwa razy gumę... W sumie to raz, bo za drugim razem po prostu łatka nie wytrzymała. Na szczęście za każdym razem byli niedaleko wsi, gdzie zawsze jest kilku „wulkanizatorów”.

o4.o5.13
Nasza babska załoga szczęśliwie dotarła, po wielu przesiadkach, do Kong Lo Cave (jaskini Kong Lo). Miejsce zachwalane, polecane, „on the top” na liście turysty. Sam dojazd już był imponujący! Jedzie się w sumie przez dżunglę, drogi przecinają las tropikalny i widoki zapierają dech w piersiach. Gęsty, soczysty, bujny las....gdzieniegdzie strzeliste skały. Nie umiem i nie lubię opisywać przyrody, wierzcie mi na słowo, że było ekstra!
Tego samego dnia zdążyłyśmy zobaczyć jaskinie. Zwiedza się ją na łódce, do której wchodzi max. 3 turystów i 2 przewodników - sterników. Jaskinia ma 7 km długości i bogata jest w różne formy naciekowe: stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. W środku jest bardzo ciemno, a poziom rzeki niezbyt wysoki więc nie raz ostro tarliśmy o skalne dno. Byłam pełna podziwu dla sternika, który musi tą jaskinię znać po prostu na pamięć. Lawirował między skałami i mieliznami szybko i odważnie, widząc niewiele.
Niedaleko jaskini, dzięki fali odwiedzających to miejsce turystów, powstało kilka guesthousów. Okolica była piękna, więc zostałyśmy tu z Agu jszcze cały jeden dzień. Hotelik był super: czysty, elegancki, urządzony ze smakiem, z ciepłą wodą pod prysznicem... trzeba przyznać, że był to unikat w kategorii tanich guesthousów azjatyckich. I zgadnijcie, kto mieszkał w pokoju tuż obok nas? Dwaj chłopacy z Polski! Hehehe! Ale tym razem to nie nasi chłopacy... tylko Paweł i Michał ze Szczecina. Bardzo fajna ekipa! Spotkaliśmy ich już wcześniej na Dondet ale tym razem mieliśmy więcej czasu na ploteczki. Opowiadali nam zabawne historie ze swojej prawie dwumiesięcznej podróży. Dobrze było pogadać w końcu w ojczystym języku.

o6.o5.13
Zdecydowałyśmy się dojechać do stolicy stopem. Miałyśmy jakieś 3oo km. Najpierw z „dżungli” musiałyśmy wyjechać autobusem bo inaczej się nie dało, ale na głównej drodze już stałyśmy z kciukiem w górze. Pierwszy stop - tajski kierowca ciężarówki, zabrał nas połowę drogi, do Paksan, a na drugi musiałyśmy czekać prawie dwie godziny w upale...ale opłaciło się. W końcu zatrzymało się czarne klimatyzowane Audi. Gdy wsiadłyśmy, kierowca specjalnie dla nas zmienił w odtwarzaczu płytę z muzyką laotańska na muzykę zachodnią. Włączył „play”, podkręcił regulator i w aucie rozbrzmiała...kolęda „Jingle Bells” ! Uuuhu! Ale to było tylko preludium, zaraz potem poleciały najnowsze amerykańskie hity:)













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wstaw komentarz