Jesteśmy
z Agu w Vientian, stolicy Laosu. Mieszkamy u Christiny CS-ki, która
przyjęła nas pod swój dach. Christina pochodzi z Malezji i
przyjechała do Laosu pracować w banku. Ma świetne mieszkanie,
eleganckie i klimatyzowane. Mamy swój własny pokój i swoją
toaletę. Od wczoraj mamy też gościa- kolejną podróżniczkę,
którą zaprosiła Christina. A dziś ma do nas przybyć jeszcze
jedna! Będzie wesoło! Ale przyjdzie nam niestety spać na
podłodze...:)
Agu
poszła do konsulatu tajskiego wyrabiać wizę do Tajlandii, a ja
siedzę sobie w kuchni i popijam kawę, czekając na chłopaków.
Mają lada moment przyjechać do Wientian. Rozdzieliliśmy się w
Siem Reap, ostatnim miejscu w Kambodży i Laos zwiedzamy już osobno.
No prawie, bo dane nam było spotkać się na wyspie Dondet... ale o
tym zaraz!
24.o4.13
Siem
Reap. Kupujemy z Agu bilety na autobus do Laosu, a dokładnie do
miejsca zwanego „4 tys. wysp”. Jest to pierwszy przystanek
każdego podróżnika przybywającego do Laosu od strony Kambodży.
Tu, na wielkiej rzece Mekong, usadowiło się mnóstwo wysepek:
małych i większych (te najmniejsze to po prostu krzaczki rosnące
na skale). Trzy z nich są zamieszkałe i oczywiście otwarte dla
turystów.
Nasz
autobus ma wyjechać o 5 rano i wieczorem koło 19 - 2o mamy być na
miejscu. Podróż zakłada więc przejazd przez granicę i transport
łódką na wyspę Dondet.
25.o4.13
Autobus
przyjeżdża pod nasz hostel o 6 zamiast o 5. Jeździmy jeszcze 45
min. po mieście zbierając ludzi z innych hosteli. O 7 dojeżdżamy
do dworca (był on może z 6 km za miastem). Przepakowujemy się do
innego autobusu, wygodnego, z klimatyzacją. Startujemy dopiero koło
7.45.
Po
dwóch godzinach jazdy przepakowują nas do małego minibusa. Jest
nas razem 18-u... Jesteśmy upchani jak sardynki, siedzimy prawie że
jeden na drugim. Dwie osoby zamiast siedzenia mają deski pod tyłkiem
a plecaki wyścielają podłogę...Widzę jak każdy wchodzący do
autobusu depcze po moim plecaku....ja sama zresztą po nim depczę bo
inaczej się nie da...Atmosfera troszkę nerwowa: ciasno, gorąco no
i te plecaki...Granica podobno otwarta do 18, a kierowca widać
śpieszy się, nie zważając na dziury przez które walimy głową w
dach busa. Ale ani on, ani jego pomocnik (?) nie mówią po angielsku
więc nikt nie wie co to z nami będzie, czy daleko jeszcze, czy
zdążymy, a jak nie zdążymy to co?
O
18 już wiemy. Dojechaliśmy do Stung Treng, ostatniej miejscowości
przed granicą. Kierowcy wypakowują nas z busa i idą sobie w długą.
Na miejscu jest na szczęście anglojęzyczny właściciel hostelu
który tłumaczy nam, że musimy tu zostać na noc, bo granica już
zamknięta i jutro o 8.3o przyjedzie po nas autobus. Pojawia się
pytanie, kto zapłaci za ten nocleg? Niby nasz „guide”
(przewodnik-opiekun), którego jutro poznamy...
Skorzystałyśmy
z usług pana z dworca - okazało się że miał najtańsze pokoje (4
dolary za pokój dwuosobowy). Kupiłyśmy sobie ostatnie
kambodżańskie piwko i wyluzowałyśmy się nad rzeką po ciężkim
dniu.
26.o4.13
Duży
klimatyzowany autobus podjeżdża o 9. Pakujemy się i wyruszamy ok
9.15. O 9.3o autobus staje i kierowcy idą jeść śniadanie. Po
śniadaniu kładą się na hamaki i odpoczywają....okazuje się, że
czekamy na kolejną ekipę. Nasz „guide” nic nie rozumie, nic nie
wie i nic nie chce słyszeć o kasie za nasz niezaplanowany nocleg.
Agencja, która nam sprzedała bilet też umywa ręce, spychając
wszystko na „guida”, który znowu twierdzi, że to nie jego wina.
I koło się zamyka, dałyśmy sobie spokój.
W
końcu, koło 1.3o ruszamy. W autobusie, jeszcze inny „guide”
rozdaje nam druki do wypełniania, potrzebne do uzyskania wizy
laotańskiej na granicy. Jest podnajęty przez agencję od autobusów,
żeby pomóc nam przedostać się przez granicę. Ułatwić,
usprawnić itp...
Koło
12 zatrzymujemy się pół kilometra od granicy i przewodnik zaczyna
zbierać od nas siano za wizę.
-Where
do you come from?
-USA
-O.K.
45 $ for visa and 5$ for „stamp fee” ( „opłata za stempel”
czyli łapówka)
-You?
-France
-4o
for visa and 5 for stamps. Together 45.
-Ireland?
35 plus 5 so 4o
-Poland?
4o plus 5 = 45.
I
tak dalej. A że podróżnicy głupi nie są, to każdy wcześniej
się dowiadywał ile wiza dla danego kraju kosztuje. I ceny rzucane
przez guida odbiegały znaczne od zebranych przez nas informacji.
Wiedzieliśmy, że na tym przejściu woła się o łapówki, ale w
necie pisali o jednym dolarze na każdym przejściu (czyli 2 $ w
sumie). A wiza dla Polski miała kosztować 35$.
Niektórzy
zapłacili, niektórzy nie. Zaczęły się pomruki niezadowolenia i
żądania wyjaśnienia. Guide twardo twierdził, że takie są ceny i
że musimy mu zapłacić, bo inaczej nic się nie uda i nikt nie
dostanie wizy i takie tam.
Agu
wkurzyła się i bezczelnie poszła na pieszo na granice, do okienka
spytać się, ile naprawdę kosztuje wiza. Przewodnik jechał za nią
motorkiem i na różne sposoby starał się odwieść ją od tego
pomysłu. To groźbą, to znów błaganiem, że „musimy się
szanować nawzajem, jak ty mnie nie będziesz szanować to nikt mnie
nie będzie szanować i cała moja robota tu pójdzie na marne” i
tym podobne teksty. Ale Agu nie zważała na nic i odważnie zapukała
do okienka z zapytaniem. Okazało się, że wiza dla nas kosztuje
3o$, a łapówki to po 2 $ na każdej stronie. Czyli z 45 zrobiło
się 34$. Agu uradowana wraca do mnie, ale przewodnik zatrzymuje ją
i każe czekać już na granicy. Mówi, że przyjedzie po mnie.
Chodziło mu o to, by Agu nie miała kontaktu z resztą podróżników
i prawda nie wyszła na jaw. Ale wieść i tak szybko się rozniosła
i wśród oszukanych turystów zaczęło wrzeć. Każdy domagał się
zwrotu. Guide był w niezłych tarapatach, miał wokół siebie około
2o wściekłych „białasów”, którym jeszcze groził, że ci, co
nie zapłacą za łapówki nie pojadą dalej autobusem. Ostatecznie
oddał wszystkim nadwyżkę i w pomrukach niezadowolenia
przekroczyliśmy granicę.
Przesiedliśmy
się do kolejnego busa (to już piąty pojazd, liczycie?).
Podjechaliśmy z 15 minut i znów wysiedliśmy, żeby odbyć ostatni
etap tej podróży - przeprawę łodzią na Dondet.
Koszmar
się skończył, przyszedł czas na odreagowanie...
Wynajęłyśmy
sobie mały bungalow nad rzeką za 3o tys. kipów (4 $).
Zrelaksowałyśmy się tu na całego. Początkowo chciałyśmy zostać
koło 3 dni, ale przedłużyłyśmy do 6. Aura sprzyjała
wypoczynkowi. Codziennie kładłyśmy się bardzo wcześnie spać -
koło 2o już byłyśmy w łóżku, bo nie szło na zewnątrz
wytrzymać. Powodem były owady wszelkiej maści, które po 19 już
nie dawały spokoju i wlatywały do oczu, włosów, uszy, ust i pod
bluzki. Jedynym ratunkiem była moskitiera, zawieszona nad łóżkiem.
Dlatego też, naszym codziennym rytuałem przed zaśnięciem był
filmik pod moskitierą.
Kilka
razy oczywiście zmobilizowałyśmy się do aktywności -
trochę
popływałyśmy w
Mekongu,
ale prąd
okazał się zbyt silny, żeby pluskać się swobodnie i pływać od
brzegu do brzegu. Zaliczyłyśmy też bardzo długi spacer na drugą
wyspę, na którą prowadzi most - pozostałość po dawnej,
wybudowanej przez francuzów kolei. Znajduje się tam piękny,
rozłożysty (jeśli można tak powiedzieć) wodospad.
Najprzyjemniejszą
rzeczą na wyspie było jednak leżenie w hamaku przed domkiem i
obserwacja życia mieszkańców. Łódki co chwila przypływały i
odpływały spod naszego bungalow'u: to z węglem, to z rybami, to z
dzieckiem do szkoły, to znów bambusy przypłynęły...albo babcia
przeprawiała na drugą stronę rzeki po jakieś zielsko do obiadu.
Co chwila też, ktoś przychodził się do rzeki kąpać, prać lub
myć naczynia. Oglądając te zjawiska nachodziło mnie (jakże
odkrywcze) spostrzeżenie a zarazem zdziwienie, jak to stare nawyki
trudno wyplenić. Mieszkańcy wciąż przychodzą nad rzekę myć
zęby, włosy i całe ciała, podczas gdy mają przecież prysznice!
Prysznice wybudowane na rzecz turystów, oczywiście. Niedługo
później, zauważyłam jak pani pompuje specjalnym urządzeniem wodę
z rzeki do zbiornika nad prysznicami. „No tak” - usłyszałam
swoją kolejną błyskotliwą myśl -„my też myjemy się w
Mekongu”.
Trzeciego
dnia zyskałyśmy wyjątkowych sąsiadów: Kamil z Mikołajem
przyjechali na wyspę i nie wiedząc, gdzie my się zatrzymałyśmy,
wynajęli domek tuż obok nas! Gdy się wprowadzali, nas akurat nie
było wiec jak wróciłyśmy, miałyśmy nie lada niespodziankę:)
o2.o5.13
Choć
bardzo się nie chciało, trzeba było w końcu ruszyć się dalej.
Spakowałyśmy manaty i ruszyłyśmy stopem, na pace w stronę
Bolaven plateau - plantacji kawy. Co prawda po drodze musiałyśmy
jednak skorzystać z usług tutejszych przewoźników i 5o-o
kilometrowy odcinek jechałyśmy sawng thaewem - ichnim autobusem.
Wygląda to jak przyczepa z dachem. W środku ma trzy wmontowane
ławki. Ale na ławkach dla nas nie było miejsca, bo nie licząc
ludzi, jechały z nami jeszcze 4 styropianowe kartony z rybami, kilka
puszek z ciastkami i wiele tajemniczych pakunków. Miałyśmy więc
miejsca stojące, na zewnątrz, na podeście, który służy do
wchodzenia. Było... przewiewnie:)
Na
plantacji byłyśmy tylko jeden dzień i zdążyłyśmy zobaczyć
tylko jeden wodospad. Złapał nas tam taki deszcz, że w 1o minut
miałyśmy mokre wszystko. Wykręcałam wodę ze spodni, żeby mi nie
kapała do butów. Buty też zresztą przemoczone. Przy pierwszej,
lepszej okazji, gdy przestało padać, wsiadłyśmy w autobus do Tha
Khaek.
Chłopakom
trochę lepiej wyszło zwiedzanie Bolaven. Wynajęli sobie motorek na
3 dni i zjeździli większość plantacji, zaliczając przy tym 4 z
1o wodospadów. Spali na dziko, gdzieś w dżungli, pod namiotem. Raz
z rana obudziły ich nerwowe i złowrogie krzyki. Ktoś dobijał się
do namiotu. Kamil otwarł wejście namiotu i na pierwszym planie
zobaczył nabuzowanego krzyczącego Laotańczyka, a na drugim planie
innego Laotańczyka z karabinem. Kamil zaczął więc budzić
Mikołaja, jako że z mowy ciała odczytał, że czas się zbierać.
Laotańczykom, na widok dwóch zaspanych kolesi w majtach zeszło
napięcie i zaczęli się śmiać. Zabrali ich jednak do swojej
wioski, gdzie zebrała się cała śmietanka. Chłopacy wymieniali
ich sobie po kolei: burmistrz, sekretarz gminy, rada gminy,
zastępca.....był też 8-o letni tłumacz z angielskiego.
„Burmistrz” powyciągał jakieś papiery z teczki, coś tam
popisał, obejrzał ich dokumenty (plastikowy dowód Kamila podobno
krążył z rąk do rąk, bo zebrani tak byli zachwyceni małym,
plastikowym cudeńkiem z orzełkiem) i w końcu puścili wolno:)
W
czasie tej wyprawy nasi podróżnicy złapali jeszcze dwa razy
gumę... W sumie to raz, bo za drugim razem po prostu łatka nie
wytrzymała. Na szczęście za każdym razem byli niedaleko wsi,
gdzie zawsze jest kilku „wulkanizatorów”.
o4.o5.13
Nasza
babska załoga szczęśliwie dotarła, po wielu przesiadkach, do Kong
Lo Cave (jaskini Kong Lo). Miejsce zachwalane, polecane, „on the
top” na liście turysty. Sam dojazd już był imponujący! Jedzie
się w sumie przez dżunglę, drogi przecinają las tropikalny i
widoki zapierają dech w piersiach. Gęsty, soczysty, bujny
las....gdzieniegdzie strzeliste skały. Nie umiem i nie lubię
opisywać przyrody, wierzcie mi na słowo, że było ekstra!
Tego
samego dnia zdążyłyśmy zobaczyć jaskinie. Zwiedza się ją na
łódce, do której wchodzi max. 3 turystów i 2 przewodników -
sterników. Jaskinia ma 7 km długości i bogata jest w różne formy
naciekowe: stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. W środku jest bardzo
ciemno, a poziom rzeki niezbyt wysoki więc nie raz ostro tarliśmy o
skalne dno. Byłam pełna podziwu dla sternika, który musi tą
jaskinię znać po prostu na pamięć. Lawirował między skałami i
mieliznami szybko i odważnie, widząc niewiele.
Niedaleko
jaskini, dzięki fali odwiedzających to miejsce turystów, powstało
kilka guesthousów. Okolica była piękna, więc zostałyśmy tu z
Agu jszcze cały jeden dzień. Hotelik był super: czysty, elegancki,
urządzony ze smakiem, z ciepłą wodą pod prysznicem... trzeba
przyznać, że był to unikat w kategorii tanich guesthousów
azjatyckich. I zgadnijcie, kto mieszkał w pokoju tuż obok nas? Dwaj
chłopacy z Polski! Hehehe! Ale tym razem to nie nasi chłopacy...
tylko Paweł i Michał ze Szczecina. Bardzo fajna ekipa! Spotkaliśmy
ich już wcześniej na Dondet ale tym razem mieliśmy więcej czasu
na ploteczki. Opowiadali nam zabawne historie ze swojej prawie
dwumiesięcznej podróży. Dobrze było pogadać w końcu w ojczystym
języku.
o6.o5.13
Zdecydowałyśmy
się dojechać do stolicy stopem. Miałyśmy jakieś 3oo km. Najpierw
z „dżungli” musiałyśmy wyjechać autobusem bo inaczej się nie
dało, ale na głównej drodze już stałyśmy z kciukiem w górze.
Pierwszy stop - tajski kierowca ciężarówki, zabrał nas połowę
drogi, do Paksan, a na drugi musiałyśmy czekać prawie dwie godziny
w upale...ale opłaciło się. W końcu zatrzymało się czarne
klimatyzowane Audi. Gdy wsiadłyśmy, kierowca specjalnie dla nas
zmienił w odtwarzaczu płytę z muzyką laotańska na muzykę
zachodnią. Włączył „play”, podkręcił regulator i w aucie
rozbrzmiała...kolęda „Jingle Bells” ! Uuuhu! Ale to było tylko
preludium, zaraz potem poleciały najnowsze amerykańskie hity:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wstaw komentarz