środa, 29 maja 2013

Blue Lagun, pyszny bufet i laotanskie weselicho! Agu



Mikołaj  postanawia zostać jedną nockę dłużej w stolicy, a my w 3 ruszamy w kierunku Vang Vieng. Wraz z szalonym "Indianinem" (Laotanczykiem o surowych rysach twarzy,  który zabral nas na stopa) pokonujemy długi odcinek drogi, jednak ze względu na niesprzyjającą  pogodę nie udaje nam się dotrzeć do celu tego samego dnia. Na niebie bowiem rozszalały się błyskawice, a deszcz padał z taką siłą, że wycieraczki nie nadążały. Zatrzymaliśmy się w  pobliskim guesthousie i wieczór spędziliśmy z naszym nowym znajomym. Niestety nie mówił on ani słowa po angielsku więc
mowa ciała musiała nam wystarczyć :).
Rano, migusiem dotarliśmy do Vang Vieng, miejscowości dawniej nazywanej zagłębiem imprezowiczów. Wszyscy przyjeżdżali tutaj tylko po to, żeby spłynąć rzeką na dętce od opony. Nie było by w tym nic wyjątkowego, gdyby nie fakt, że nad rzeką było mnóstwo knajpek do których przycumowywano na liczne drinki. Niestety rocznie ginęło tam za dużo ludzi i po śmierci syna wicepremiera Australii, zamknięto większość knajp w tym miejscu rozpusty. Dla nas jednak to
miejsce okazało się kolebką spokoju. Mikołaj dojechał do nas porannym autobusem. Wynajęliśmy rowery i pojechaliśmy na "Blue Lagun" Zabraliśmy jedynie kilka potrzebnych rzeczy i namioty. Po drodze zwiedziliśmy jedną z wielu tutejszych jaskiń i dojechaliśmy w końcu na miejsce. Naszym oczom rzeczywiście ukazała się lazurowa woda w rzece. Jak to możliwe? :) Główną atrakcją tego miejsca były skoki do ?"niebieskiej" rzeki z wysokiego drzewa i z zawieszonej na nim liny. I my z Ewą dałyśmy się ponieść
zabawie i dałyśmy nura do wody. Najzimniejsza w jakiej do tej pory pływałyśmy! Ale po 7km trasie w słońcu na rowerze, była idealna. Przygotowani na biwakowanie, mieliśmy ze sobą także jedzenie. Palnik odpalony, smażymy jajecznice w menażce. W połączeniu z papierem ryżowym, była wspaniałym zakończeniem dnia. Spotkani przypadkowo ludzie przekonywali nas, że nie ma możliwości przenocowania na tym terenie, ponieważ pod wieczór wszystkich wypraszają i zamykają bramę. Mnie jednak nie przekonali i
poszłam zapytać właścicieli czy możemy się tu rozbić. Mili Laotańczycy nie mieli nic przeciwko. Tym sposobem spędziliśmy w tym uroczym miejscu 3 dni :). Początkowo z lękiem skakaliśmy do wody z 5 metrów, ale po kilku skokach było już całkiem przyjemnie. Na tym samym terenie, znajdowała się kolejna jaskinia. Aby do niej dojść, trzeba było wysoko wspiąć się do góry. Ale było warto! Jaskinia była genialna. Czołówki okazały się niezbędne! Wąskie, ciemne przejścia, imponujące formy naciekowe, a
nawet buddyjski ołtarz. Chyba zgodnie możemy powiedzieć, że była ciekawsza niż pierwsza przez nas odwiedzona Kong Lo.
Po powrocie do miasta i oddaniu rowerów, ustawiliśmy się na drodze prowadzącej do Luang Prabang. Kilometrowo, odcinek ten nie był bardzo długi, jednakże ze względu na trasę prowadzącą wysoko w górach, czas jej przebycia znacznie wzrastał. Szczęśliwie, zabrał nas ze sobą młody chłopak jadący ze stolicy. Klimatyzowany minibus..czego chcieć więcej :). Wieczorem byliśmy na miejscu.
Luang Prabang jest
dawną stolicą Laosu. Niewielkie miasto ale bardzo urokliwie. Niektórzy mówią, że czas się tam zatrzymuje i życie toczy się wolniejszym tempem. Planowałyśmy z Ewą zostać tam jakieś 2, 3 dni, a tu niespodziewanie zrobiło się 5 he he. Jeszcze tego samego wieczoru gdy dotarliśmy, na nocnym markecie spotkaliśmy Pawła ze Szczecina! Co za zbieg okoliczności. Już trzeci raz na siebie wpadamy :). Spacerował samotnie, ponieważ Michał po powrocie z trekkingu po dżungli źle się czuł. Paweł zaprowadził nas na pyszny
bufet. I wielkie dzięki mu za to :D! Od tamtej chwili jadaliśmy tam codziennie. Płaciło się dziesięć tys. kipów, czyli ok 6zł i nakładało się pełen talerz smakołyków. Dokładki także były dopuszczalne. Raj dla naszych niedojedzonych chłopaków :D. Kilka rodzajów makaronów z dodatkami, ryż, gotowane i smażone warzywa, banany w cieście i na deser świeże owoce. Za równie nie wielką opłatą, kurczak z grilla. Nie ma co się dziwić, że chłopcy zabawili tam dłużej od nas - ponad tydzień.
Jednego dnia zebraliśmy grupę 12 osób i pojechaliśmy nad pobliski wodospad. Jedynie Mikołaj został w mieście i krążył po jego uliczkach. Wodospad okazał się najpiękniejszym jaki do tej pory widziałam. Nawet Niagara przez otoczenie w jakim się znajduje (w pobliżu są kasyna...) jak dla mnie się nie umywa. Tutaj przyroda wokół sprawia, że człowiek może poczuć się jak w Edenie :). Jest tam również niewielki park z misiami. Czarne niedźwiedzie, leniwie wylegują się na hamakach zupełnie nie zwracając uwagi na
odwiedzających.
Kolejny raz miałyśmy okazję z Ewą skakać na linie i ze szczytu niewielkiego wodospadu. Ze względu na nasz fach, zabawy w wodzie sprawiają najwięcej radości.

W końcu po 5 dniach, zostawiamy chłopaków i bufet i ruszamy same dalej. Bez większych problemów pokonujemy kolejne kilometry. 7-o osobowa rodzina zabiera nas miniwanem. Podczas drogi na tyle nas polubili, że proponują żebyśmy zatrzymały się u nich w domu na noc. Dlaczego by nie? Na miejscu dowiadujemy się, że to nie wszystko. Jesteśmy również
zaproszone na wesele, które miało miejsce w wiosce. Jako jedyne "białe" wzbudzałyśmy spore zainteresowanie. Przyjęcie weselne odbywało się na środku piaszczystej drogi pod namiotami. Plastikowe stoliki i krzesła rozstawiono wokół parkietu, a dokładnie na wprost, znajdowalo się miejsce dla zespołu. Całkiem podobnie jak w Polsce,  he he. Na każdym stoliku znajdowało się kilka butelek z napojami, w tym butelki piwa oraz kilka dań. Zupa z warzywami, grillowane kawałki mięsa, sałatka z papayi oraz co nam osobiście
najbardziej smakowało, ugotowane jajka z sosie piernikowym! Nie ma tam w zwyczaju, że młoda para siedzi razem, czy też tańczy. Szczerze mówiąc, nie miałyśmy okazji zobaczyć pana młodego przez całe wesele.. Zaczęły się tańce. Cóż, trzeba przyznać, że są one..inne. Panowie proszą panie do tańca ze złożonymi rękoma jak do modlitwy, następnie na parkiecie staje się do siebie twarzą w twarz ALE nie patrzy się sobie za często w oczy oraz nie dotyka się nawzajem. Obracamy się następnie w bok i w rytm
muzyki idziemy wolnym krokiem przed siebie. Żeby dodać trochę szaleństwa do tego, poruszamy wolno swoimi dłońmi tworząc kółka. Po 5-tym z kolei tańcu zostałyśmy nawet pochwalone przez "starszyznę" z wioski, że bardzo szybko załapałyśmy o co chodzi :D. Jedyny minus był taki, że zespół obsługujący całe przyjęcie całkowicie nie miał słuchu, ani głosu. Fałszowali niemiłosiernie. Ale co tam. Nowe doświadczenia :). Nasza młoda znajoma Oy ( jej imię wymawialo sie: Ojj) nudziła się w towarzystwie rodziny więc zaproponowała nam,
żebyśmy przeniosły się na techno party. Zaskoczone tą propozycją (gdzie tu, w takiej małej, laotanskiej wiosce techno party?!) poszłyśmy zaciekawione. Rzeczywiście, była mała sala w dawnej stodole czy tym podobnym z 5 stolikami i konsoletą Dj. Na ścianie wielki ekran do wyświetlania karaoke, które się tam także odbywa. Najprawdopodobniej byłyśmy z Ewą najstarsze na tej imprezie. Po spróbowaniu laotańskiego wina ryżowego, które okazało się naszym polskim jabolem, wróciłyśmy do domu. Co to był za wieczór. Rano po wspólnej kawie,
zostałyśmy odstawione na główną drogę w kierunku Luang Namtha.:)











1 komentarz:

  1. Swietnie sie czyta Waszego bloga. Mozna poczuc, ze sie tam jest...

    OdpowiedzUsuń

Wstaw komentarz