poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ho Chi Minh City


Ewa zobligowała mnie w poprzednim wpisie do napisania kilku słów o Sajgonie, więc śpieszę z nadrobieniem. Ze względu na brak hosta z CS dla nas, musieliśmy zatrzymać się w jednym z licznych hosteli w centrum. Miało to swoje plusy, wszędzie mieliśmy blisko. Pierwszego wieczoru, spotkaliśmy w mieście znajomego Mikołaja, którego poznał w Sanyi w hostelu. Siedzi już w Sajgonie przeszło 3 tygodnie, więc co nieco nam poopowiadał o tym miejscu. Kolejnego dnia po całodziennym zwiedzaniu okolicy, wybraliśmy się na cotygodniowe spotkanie couchsurferów w mieście.. Może uda nam się przekonać kogoś żeby nas przenocował?(plan był zacny). Na spotkaniu stawiło się ok 24 osób. Początek był dość nietypowy ponieważ przewidziane były zawody w grupach na jakie zostaliśmy podzieleni. Wylądowaliśmy w Mikołajem w drużynach przeciwnych i muszę się pochwalić, iż moja grupa zwyciężyła we wszystkich konkurencjach. SaSaSa. Zadania w stylu wymyślić nazwę drużyny, wspólne hasło i w ciekawy sposób to zaprezentować, rozgrywki w papier, kamień, nożyce i tym podobne. Większość zgromadzonych była tutejszymi studentami, a reszta reprezentantami Anglii, Włoch, polski (prócz nas jeszcze jedna Agnieszka z Warszawy) i Usa. Następnie zgromadzenie przeniosło się do restauracji, gdzie rozmowom nie było końca. Dwie osoby zaoferowały możliwość przenocowania nas ALE w międzyczasie napisała do mnie jeszcze jedna dziewczyna z informacją, że serdecznie nas zaprasza do siebie, więc z reszty zrezygnowaliśmy. Byliśmy z nią umówieni na następny dzień. Prissy nie miała żadnych informacji na swoim profilu, zatem nie wiedzieliśmy o niej nic. Przyszła po nas do hostelu z małym chłopcem i okazała się być 41 letnią uroczą Wietnamką. Dzięki swojej pracy (w firmie międzynarodowej jej angielski był niesamowicie dobry. Jej dom oddalony był od naszego miejsca pobytu jedynie 9 min. Wspaniale! Wciąż jesteśmy w centrum. Był to 4 piętrowy dom, w którym od czasu do czasu mieszkała z rodzicami , siostrą i uroczym, młodym siostrzeńcem. Wszyscy byli bardzo sympatyczni. O 7 rano mieliśmy pobudkę aby wspólnie jeść śniadanie. Rodzice komunikowali się z nami po rusku ponieważ mieszkali w Rosjii przeszło 5 lat. Prissy powiedziała nam, że najważniejsze w Sajgonie jest jedzenie, gdyż zabytków jak już wcześniej Ewa wam napisała, nie ma za wiele. Postanowiła więc wraz ze swoja znajomą dostarczyć nam doznań smakowych. Codziennie nowe, ciekawe smaki. Cienkie placki z krewetkami, sałatka z miąższem kokosa, słynne na całym świecie „sajgonki” podawane na różne sposoby, bakłażany w sosie curry, gotowane na parze ciasto ryżowe i wiele więcej dań których nie sposób spamiętać. Mimo wszystko najbardziej warto wspomnieć o „ślimak party”. Mieliśmy już okazję kilkukrotnie próbować mięczaki ALE nigdy na taką skalę. Było ich chyba z dziesięć rodzajów. Jedne grillowane, inne gotowane, kolejne w maśle, następne pikantne, echh niesłychane. Dodatkowo prissy powiedziała że jeśli nie boimy się próbować nowych smaków to zdecydowanie powinniśmy spróbować bardzo popularny w Wietnamie, Balut. Jest to wpół rozwinięty kaczy lub kurzy płód ugotowany w jajku. Z lekką niepewnością braliśmy pierwsze kęsy do buzi, ale po chwili jak przestaliśmy myśleć co jemy, dokończyliśmy dumnie nasze jajka. Bardzo zbita konsystencja i ogromnie sycąca. Nie było to niejadalne, jednakże drugi raz się już nie skuszę, hehe. Naprawdę nie pozostało nam nic innego jak serdecznie podziękować naszej gospodyni za tą kulinarną wyprawę, której sami za nic byśmy nie odbyli nie znając tych wszystkich miejsc. Czas spędzony u niej był idealnym zwieńczeniem pobytu w Wietnamie. Wieczorami miałam również okazję korzystać z zamontowanej w kabinie prysznicowej u nas w łazience sauny! Genialnie. Relaks pełną parą! Prissy zaintrygowana naszą historią i naszym sposobem podróżowania (a byliśmy jej pierwszymi gośćmi) postanowiła bardziej udzielać się na CS. Przedstawiła nam już projekt pokoju jaki chce przygotować dla przyszłych CS. Powstanie także pomieszczenie, gdzie można będzie zostawić zawadzające rzeczy, które podróżnicy chcieliby odesłać do domu. Kto wie, może kolejni podróżni wracający wcześniej do kraju, będą skłonni zabrać je ze sobą. Świetny pomysł!
Najtańszą opcją, mianowicie podmiejskim busem dotarliśmy do granicy z Kambodżą, a następnie po pierwszej nie udanej próbie łapania tu stopa (przejechały 3 auta osobowe i dwa tiry przez cały czas oczekiwania), zmuszeni byliśmy pojechać mini busem do stolicy. Podpowiedź dla innych. Watro czasem przejść jakieś 2, 3 km, bo nagle proponowane ceny przez kierowców potrafi spaść o 50%.. ;)

sobota, 20 kwietnia 2013

check this out!

To nasi chinscy przyjaciele których znacie z wcześniejszych opowiesci o Sanii. Wyruszyli w podróż dookola świata i nakrecili swoj pierwszy filmik! Jest co prawda po chińsku,  ale i tak miło się ogląda:)

http://v.youku.com/v_show/id_XNTQxMDYxNDY0.html?x

Maja swojego sponsora, ktory zapewnil im sprzęt i 3000 juanow miesięcznie!  Czyli jakies 1500 zl. Super, nie?:)


piątek, 19 kwietnia 2013

Kambodża!

Hej!
Tak, mamy zaległości!  Spędziliśmy 5 dni w Sajgonie, gdzie faktycznie jest sajgon na ulicach- spowodowany milionem motorkow zalewajacych miasto. Trzeba sie natrudzic zeby przejść na drugą strone jezdni:) zabytkow tu nie za wiele do zwiedzania,  wiec jeden caly dzien poswiecilismy z Kamilem na relaks w aquaparku. Jedank trudno bylo sie zrelaksowac w tych warunkach-bród,  grzyb, niebezpieczne narzedzia i ostre krawędzie, hehe. Woda w basenie stoi, nie przelewa sie przez kratki, czyli to co do basenu wleci, to w nim zostanie. A wokol basenu sie siedzi, je, pije i pali papierosy (!) Wiec w wodzie można znaleźć wszystko!  My znalezlismy jablko:) dla mnie, jako ratowniczki byla to bardzo ciekawa i edukacyjna wizyta:) zdjecia juz pojawily sie na fanpejdzu:)
Mieszkalismy u hosta z CS, daleko poza granicami centrum, a ostatni autobus mielismy o 18 wiec niestety nie mielismy zbyt duzo okazji zeby posiedziec i popiwkowac z Agu i Mikolajem, ktorzy dotarli do Sajgonu 2 dni później. A co oni w Sajgonie robili, to jeszcze wam opisza:)

My ruszylismy z Kamilem na południe,  na delte Mekongu. Swietne miejsce! Tzn. Swietne sa tamtejsze plywajace targi. Wybralismy sie na jeden z nich wczesnie rano lodeczka i ogladalismy zachwyceni jak to sie handluje towarami na lodziach. Codziennie rano przyplywaja lodzie z owocami, warzywami i innymi produktami by skupowac, sprzedawac itp. Nie brak przy tej okazji lodeczek-sklepików i lodeczek-kawiarni, serwujacych napoje strudzonym handlarzom:)

Upal byl nieziemski...nawet na wynajetym motorku, przy maksymalnej prędkości nie dalo sie czuc chlodu. Zajechalismy do samego morza, czas nas gonil więc zawróciliśmy, okazalo sie ze droge nam zamknieto, czas coraz bardziej nas gonil, zawrocilismy sie by wrocic ta sama drogą i wtedy lunal Wielki Deszcz i zaczela sie Wielka Burza...w pol minuty rzeki poplynely drogą. Grzmoty czulam w klatce piersiowej. Mieliśmy jedna peleryne, wiec Kamil ja zalozyl a ja wcisnelam sie pod nia i przylgnęłam mu do pleców. I tak jechaliśmy:) wkrotce burza sie skończyła i zdążyliśmy na czas oddac motorki, ale emocje byly. Tak zaczela sie dla nas pora deszczowa.

Postanowilismy z Kamilem przekraczac granice z Kambodża droga wodną i kupilismy bilet na "slow boat" (wolna lodke) z Wietnamu do Phnom Phen. W porcie okazalo sie ze slow boat to tak na prawde kombinacja lodki i minibusa...do granicy (ok. 5 km) płynie sie lodzia a pozostale 40 km jedzie sie minibusem. To właśnie w Wietnamie znaczy wolna łódź... jednak dzieki interwencji udalo nam sie DOPŁYNĄĆ do Phnom Phen "szybką lodzia" w cenie powolnej łodzi:)

Ponad 10 dni jesteśmy już w Kambodży! Przyspieszylismy tempo zwiedzania i jutro juz bedziemy w Siem Riep, czyli tam gdzie znajduje sie slynny Angkor Wat. W miedzyczasie bylismy w Wildlife Sanctuary pod Stolicą,  miejscu ktore polecaja podróżnicy.  W sumie przypomina to troche lepsze zoo. Ale zwierzatka byly cudowne! Filmikimi i zdjęcia tez do obejrzenia na fanpejdzu:)

Natomiast ostatni tydzien spedzilismy na wybrzeżu. Tu czas sie zatrzymal a świat diametralnie zmienil. Ale o tym w następnym poście! Teraz sie śpieszę a to wymaga pelnego i rzetelnego opisu:)

Z wycieczki na wyspe Koh ta Kiev powstal film w trzech częściach, do obejrzenia wkrótce! 

niedziela, 7 kwietnia 2013

Autostopem przez Wietnam - Ewa


Jedziemy... autostopem...tralala!
Pół godziny nie minęło jak zlapalismy pierwszy transport prosto do Sajgonu.  Moja wiara w ludzi i Świat powstała z martwych. To już koleiny kierowca  który kiwa ze zrozumieniem głową i uśmiecha się czytając nasz list po wietnamsku. ( W liście tłumaczymy kim jesteśmy i jak podrozujemy.) Pakujemy się więc z Kamilem do przestronnej szoferki w której już znajduje sie trzech ludzi i klatka z ptakiem. Nam przydzielono dwuosobowe łóżko. Bo to nie jest zwykła ciężarówka,  tylko wielka,  prawdziwa amerykańska locha! Taka co króluje na szosie i budzi postrach a we wnętrzu zapewnia kierowcom maksimum wygody i przestrzeni. jechaliśmy już taka ok 400 km do Nha Trang.  Teraz przede nami podobny odcinek do przejechania.
Uwalilam się wygodnie na wyrku i podziwiam wietnamski krajobraz,  w kabinie panuje przyjemny chłód, ciężarówka sunie po szosie gubiac kilometry... czego wiecej chcieć?

Początki naszego autostopu nie były łatwe trzeba przyznać i zniecheceni jeździliśmy autobusami. Pierwsza miejscowośc w której sie zatrzymalismy to Hue-podobno artystyczne centrum Wietnamu, bardzo ciekawe ze względu na wielką,  piękną cytadele. Dotarliśmy tam wczesnie rano, kolo 5.00 gdy miasto wciąż spowijala ciemność więc rozłożyliśmy karimaty w parku cytadeli i przespalismy tak do 10. Wokół, miastowi uprawiali poranną gimnastykę i co drugi ciekawski przystawal by się nam przygladac. Pamiętam ich jak przez mgle. Na wpół otwartym,  zaspanym okiem widzialam jak pochylaja sie nad nami z niedowierzaniem i starają zawiązać rozmowę:)

W Hue spędziliśmy dwa cale dni i poczuliśmy sie trochę jak na wakacjach. Czas zwolnił, spacerowalismy sobie uliczkami cytadeli, robiąc przerwy na obiad, piwko czy zakupy. W naszym malym hotelowym pokoiku poczyniłam też pewne, niezbedne zabiegi: wyszorowalam sobie usyfioną karimate, wypralam wszystko co wymagało wyprania i radykalnie odchudzilam plecak - zbędne rzeczy przeszły na własność hotelu, a rzeczy wartościowe płyną statkiem do Polski.
Uprzatnęłam przestrzeń wokół siebie i od razu jakby mi sie w głowie poukladalo. Estetyka otoczenia ma ogromny wpływ na moje samopoczucie.

Kolejne trzy dni lenistwa spędziliśmy w Da Nang nad morzem, w hotelu z widokiem na plażę. Ale tym razem nic nie płaciliśmy! Byliśmy gośćmi Longa, który po znajomości wynajmuje hotelowy pokój wraz z salą konferencyjna na najwyższym piętrze, gdzie urządził swoje atelieur. Studiował sztukę w Pekinie i żyje teraz z malowania obrazów.  Większość z nich poświęcona jest muzykom i kapelom rockowym,  które uwielbia, ale te obrazy akurat nie są na sprzedaż. Long daje je w prezencie artystom podczas koncertów,  w zamian za co otrzymuje pałeczki do perkusji. Te pałeczki są dla niego ważniejsze nic cała reszta skromnego dobytku. Leżą na honorowym miejscu,  na stole w prawie zupełnie pustym pokoju :)
Od razu bardzo polubiliśmy naszego gospodarza - jest totalnie wyluzowany i ma nieszablonowy sposób postrzegania Świata. Czuliśmy się u niego bardzo komfortowo i naturalnie.  Codzienne razem zaliczalismy pyszne śniadanie składające sie z nadziewanej bułki i mrożonej kawy.
Czas płynie wolno w tym mieście. Mężczyźni prawie całe dnie grają w karty albo śpią unikając męczących upałów.  Wieczorami wszyscy wychodzą z domów,  posiedzieć przy mrożonej herbacie lub "soku z kija". I my także z  dnia na dzień nabieralismy sił i dystansu. Wypozyczylismy pewnego dnia, bardzo tanio, stary motorek i odwiedzilismy pobliskie, klimatyczne miasto Hoi An, wpisane na listę UNESCO, ze względu na zabytkową starówke. Urocze domki położone sa głównie nad rzeką,  wiec zdecydowalismy się na krótki rejs łodzią. Filmik i zdjęcia z tego wydarzenia pojawily sie juz na naszym fejsbukowym fanpejdzu:)
Potem grzalismy szybko następne 35 km do Mai Son, tylko po to żeby spóźnic sie 20 minut i odjechać z kwitkiem...strażnik byl nieugięty i nieprzekupny.
Spowrotem do Da Nang wracaliśmy już o ciemku. A nasz motorek,  chociaż był tani miał też pewne wady: brakowało mu świateł,  lusterek i sprawnych hamulców...jazda po nieoswietlonych drogach była nie lada wyzwaniem - musieliśmy trzymać sie innych motorkow ze sprawnymi reflektorami by oswietlaly nam jezdnie. Gdy wyjechalismy w koncu na główną drogę z latarniami odetchnelismy z ulgą.

Na chwilę tylko bo zaraz zatrzymała nas policja...
Już zastanawiałam się jak bardzo mogliśmy przekroczyć dozwoloną prędkośc (bo licznik też nie działał) i obliczalam ze smutkiem pieniądze na mandat.
Stanelismy i trzech policjantów doskoczylo do nas. Zaczeli głośno coś tłumaczyć. Pokazują na reflektor i gestykulują że nie działa. A no nie działa,  rozkladamy ręce i uśmiechamy się niewinnie. Policjanci mową ciała wyjaśniają że powinien działać. A my znowu słabym usmieszkiem odpowiadamy ze no tak, wiemy.  Policjanci cieszą się ze to zrozumieliśmy, klepią nas po motorze i każą jechać. Na koniec jeszcze kręcą głowami i cykają z wesołą dezaprobatą do Kamila, że nie powinien pozwalać mi prowadzić motor:)

Fajnie było i leniwie ale czas sie w koncu ruszyć. Oboje z Kamilem stwierdzilismy ze doszłam do wystarczającej równowagi emocjonalnej by znów spróbować łapać stopa:) I faktycznie - pozytywne podejście zaowocowało pozytywnym skutkiem! Niezwykle komfortowo (i za darmo) udało nam się dotrzeć następnego dnia rano do Nha Trang ( czyta sie nia dźian). Cały dzień przesiedzilismy na plaży,  kapiac się i opalajac.

Tu znów udało nam się znaleźć nocleg przez portal CS. Toan, Wietnamczyk który nas gościł, odstąpił nam swoje skromne mieszkanko i kazał czuć się jak u siebie. Sam spał z żoną i nowonarodzona córeczką u teściów. Mieliśmy też jego motor do własnej dyspozycji!
Kolejny gospodarz CS okazał sie świetnym człowiekiem! Przegadalismy razem wiele godzin przy kawie, zupie, piwie i papierze ryżowym;) Toan ujął mnie swoją miłością do Wietnamu i troską o nas.
Na pożegnanie nie chciał nas wypuścić z pustymi rękami. Wcisnął nam pake papieru ryzowego, żebyśmy mieli co jeść, zupki instant, swoj pracowniczy identyfikator na pamiątkę, szczoteczki do zębów i proszek do wybielania zębów!

Niektórych godpodarzy CS wspomina sie ze szczególnym rozczuleniem. Toan dołączył do tej grupy :)

czwartek, 4 kwietnia 2013

Centralna część Wietnamu: agu


Centralna część Wietnamu
Bez problemowo przejechaliśmy pierwszy odcinek. Mili kierowcy o dziwo nie ubiegali się o zapłatę. Widoki za oknem znów zaczynają się zmieniać. Tego dnia docieramy do Nam Dinh. Godzina była na tyle wczesna, że moglibyśmy się jeszcze pokusić o kolejną podwózkę, jednakże widok ogromnego marketu zadecydował, że zostajemy tutaj. Zadowoleni zakupionymi ciepłymi bagietkami, rybą w puszcze i zestawem ciastek poszliśmy spać.  Od rana nakręceni dobrą passą, wystawiliśmy ponownie kciuki i czekaliśmy z
uśmiechem. I tym razem nam się udało. Dwóch młodych mówiących po angielsku Wietnamczyków, jechało pustym minibusem i podwiozło nas spory odcinek, w trakcie którego postawili nam również lunch. W miasteczku, w którym wysiedliśmy zaczynał zapadać zmrok więc czym prędzej rozbiliśmy namioty nad pobliską rzeką. Dobrze ze dzień wcześniej zrobiliśmy zakupy i mieliśmy co jeść, bo w okolicy wszystko było już pozamykane. Kolejnego dnia po przejściu kilku kilometrów znaleźliśmy dogodne miejsce na łapanie
stopa. Po około pół godzinie mamy pierwsze auto. Tym razem jedynie do kolejnej miejscowości ale czekamy dalej. Starszy, dobrze wyglądający i ubrany mężczyzna zatrzymuje swoje auto zapraszając nas do środka. Znów ktoś mówiący po angielsku jak miło! On także zaprosił nas na lunch w trakcie drogi. Miejsce do którego dojechaliśmy okazało się na tyle urocze, że postanowiliśmy, że zostaniemy właśnie tu na noc. Była tam piękna piaszczysta plaża i co najważniejsze praktycznie pusta. Po pysznym lunchu i
naładowaniu baterii komputera poszliśmy brzegiem morza w wypatrzone wcześniej przez Mikołaja miejsce. Była to wielka polana znajdująca się na wzgórzu, tuż nad brzegiem morza. Po rozbiciu naszego małego obozowiska nadszedł czas na upragnioną kąpiel w morzu. Pomiędzy skałami zalegała wlewająca się tam woda, tworząc tym samym mały basenik. Dzięki nagrzanej tam wodzie czułam się jak w prywatnym jacuzzii. Wieczór spędziliśmy na oglądaniu filmu. Leniwy poranek umilało czytanie książek, ale plan na dzisiaj
zakładał, że dojeżdżamy do Dong Ha więc trzeba się zbierać. Tym razem dwoma wielkimi ciężarówkami dojeżdżamy w wyznaczone miejsce. Przekroczyliśmy właśnie granicę jaka istniała podczas wojny oddzielającą północny Wietnam od południowego. Stąd zaplanowaliśmy wycieczkę do podziemnych tuneli, zachowanych tutaj jeszcze od wojny Wietnamskiej. W okolicy znajduje się wiele miejsc poświęconych właśnie tematyce wojennej. Mikołaj jest w swoim żywiole. Gospodarz u którego się zatrzymujemy na noc, okazuje
się byłym żołnierzem i wspomina nam co nie co z tamtych czasów. Skoro świt, wyposażeni w czołówki wyruszamy skuterkiem do tuneli. Na trasie poznajemy pewnego Włocha, który również zjeżdża cały Wietnam i wspólnie krążymy w podziemiach. Schrony okazują się bardzo dobrze zachowane. Znajdują się na 3 różnych poziomach. Najgłębszy jest aż 23m pod ziemią. Do ich środka prowadzi aż 13 wejść. Trzeba przyznać, że w połączeniu z dawką historii opowiadającej o zdarzeniach mających tu miejsce, całość robi
naprawdę dobre wrażenie. 
Kolejnego dnia późnym popołudniem dotarliśmy do miejscowości Hue, gdzie pierwszy raz od dłuższego czasu mieliśmy nocleg zapewniony przez CS. Wraz z naszymi gospodyniami (dwie młode wietnamki studiujące angielski) , w ekspresowym tempie obskoczyliśmy świątynie, cytadele i pozostałe warte odwiedzenia miejsca. Trzeba przyznać, że było u nich bardzo przytulnie i to dosłownie. W ich pokoju znajdowało się jedno łóżko i biurko, nawet na nasze materace nie było zbytnio miejsca
więc nockę spędziliśmy w czwórkę na jednym wyrku. Następnie w równie szybkim tempie trafiliśmy do Da Nang gdzie także u młodej wietnamki zostaliśmy na noc. Suong, mimo tego że na co dzień porusza się jedynie skuterkiem przeszła z nami większość miasta. Natrafiliśmy tego dnia na otwarcie nowego mostu i pierwszy raz w naszym życiu, mieliśmy okazję widzieć tyle skuterów i motorów w jednym czasie i miejscu. Drogi zostały całkowicie zdominowane przez kierowców jednośladów, a na moście utworzył się
tak ogromny korek, że najprawdopodobniej kierowcy spędzili na nim po kilka godzin. Chcąc dokładnie poznać miasto, od rana ruszyliśmy zwiedzać dalej. Plaża, góry, mosty, centrum odwiedzone, więc możemy jechać dalej. Do Hoi An oddalonego jedynie o godzinę przyjechaliśmy autobusem. Mamy Wielką  Sobotę, postanawiamy zrobić sobie świąteczny prezent i zatrzymujemy się w droższym jak na Wietnam hotelu (całe 20zł za dobę :D) Po kolacji trafiamy do knajpki w której sprzedają piwo za 4 tys. (dla
przypomnienia 6tys to jakaś polska złotówka :D) p twierdza się najprawdopodobniej usłyszana kiedyś informacja, że w Wietnamie jest najtańsze piwo na świecie. Tego dnia zrobiliśmy na pieszo przeszło 30 km.. nogi nam odpadają. Wielkanoc! Aby przywołać choć trochę święta, postanawiam zorganizować prowizoryczne wielkanocne śniadanie. W pobliskiej knajpie kupuje bagietkę z jajkiem pomidorem i cebulką i proszę o masło osobno. Do zestawu dołączam ogóreczka, pieprz i sól, wykrawam malutkiego baranka i
minimalnie czuję się jakbym usiadła przy domowym stole. Dziś znów mamy czas na poczytanie książek. Ja dodatkowo korzystam z dostępnego w hotelu basenu, potwierdzając tym sobie, dalej trwające uczulenie na chlor. Jutro wyruszamy dalej na południe. Aby nadrobić trochę leniwie spędzony czas, korzystamy tym razem z nocnego, leżankowego busa do Nha Trang i docieramy tam przed 6 rano. Dzień właśnie budził się do życia. Na plażach mnóstwo ludzi biega, ćwiczy, tańczy. Kupiwszy świeże bagietki, usiedliśmy nad morzem aby zjeść śniadanie podczas wschodu słońca. Następnie spacerowaliśmy trochę po mieście aby wkońcu się z niego wydostać i ruszyć dalej do Phan Thiet. Z naszym pierwszym kierowcą przejechaliśmy zaledwie 50 km, poczym udaliśmy się na wspólny lunch . W tym czasie zaczęto załadowywać towar na jego ciężarówkę, co oznaczało dłuższy postój. Podziękowaliśmy zatem i ponownie próbowaliśmy swych sił. Kierowca był niezadowolony, że go opuszczamy. Namawiał nas, abyśmy poczekali razem z nim, ale nam się naprawdę śpieszyło. Po nie długim czasie, zatrzymał się mężczyzna z cysterną. Zafascynowani nami ludzie, stojący wokół, wyjaśnili mu co robimy, dlaczego i po co.Chwilę poźniej, jechaliśmy już razem. I on zrobił postuj na lunch, ale my już najedzeni odmówiliśmy. Ustaliliśmy, że może nas podwieść także jedynie 50 km. To i tak nieźle, bo zostanie nam jedynie 150 km na dziś. Kiedy zatrzymał samochód, zatrzymał równocześnie przejeżdżającego minibusa. Wysiadł, porozmawiał z kierowcą, po czym oznajmił nam, że wszystko już załatwione i zapłacone i mamy jechać z nimi. Zamiast za lunch postawi nam bilety i mamy się zgodzić. Mile zaskoczeni, skorzystaliśmy z jego dobroci i w ten sposób dotarliśmy do Phan Thiet. Tam na miejscu mieliśmy już lokalny busik za jakieś 2zł, który bezpośrednio zawiózł nas do Miu Ne. W Mui Ne, znajdują się olbrzymie wydmy, ciągnące się kilka kilometrów. Stąd nasza decyzja, żeby tam jechać. Są ich dwa rodzaję. Kolor piasku jednych jest czerwonawy, a drugich oddalonych o kolejne 20 km biały. Dotarliśmy na tyle późno, że było już ciemno. Hotele za drogie, więc jednomyślnie szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Wieczorem planujemy koleny dzień. Wcześnie rano pobudka aby mieć czas znaleść wydmy, połazić po nich potem jeszcze kąpiel w morzu i uciekamy. Widok z namiotu rankiem bardzo mnie rozbawił. Okazało się, że po ciemku rozbiliśmy się właśnie w miejscu, gdzie rozpoczynają sie wydmy. Nie trzeba było ich szukać. Godzina 7 rano, a żar już leci z nieba. Przez chwilę gdy chodziliśmy po gorącym piachu, poczuliśmy się niczym na Saharze. Extra! Gdy po tym, wskoczyliśmy do morza, które było niesamowicie wzburzone, dajac tym samym wspaniałe, wysokie fale, powiedzieliśmy jedno. Zostajemy tu dzień dłużej :D Spragniona wygrzewania się na plaży, oddałam się temu, a Mikołaj w cieniu palmy czytał książkę i od czasu do czasu chodził do hotelowego basenu znajdującego się koło nas. Poprosiliśmy w recepcji o przechowanie naszego bagażu i dzięki temu mogliśmy wygodnie przejść miasteczko. Zmęczeni od słońca, udaliśmy się na drzemkę na leżaki pod palmami, do jednego z pobliskich hoteli. Były tam wycieczki Ruskich i Francózów, a więc nikt z personelu nie podejrzewał, że nie jesteśmy tutejszymi gośćmi hehe :p Kolejny dzień minął nam bardzo miło. Ponownie spędziliśmy nockę na wydmach, a rano ruszyliśmy w kierunku Sajgonu. I o to jesteśmy! Po raz kolejny szczęśliwym trafem, pierwszym zatrzymanym autem, dojeżdżamy bezpośrednio do centrum Ho Chi Minh. Sprawdzimy czy jest tu faktycznie taki Sajgon jak ludzie mówią :D

Muzeum wojny w Sajgonie


Jesteśmy z Kamilem juz koło trzech tygodni w Wietnamie i zauważyliśmy że wielu tubylców ma jakies fizyczne dysfunkcje, głównie odnosi się to do problemów z jednym okiem. Zastanawialiśmy się nieśmiało czym może być to spowodowane, ale zagadka sama sie wyjaśniła, gdy odwiedziliśmy muzeum wojny w Sajgonie...dzielę sie tym z Wami, ponieważ jestem głęboko poruszona tym co tam zobaczyłam.

Agent Orange - oznaczenie wojskowe (USA) preparatu fitotoksycznego stosowanego na masową skalę (ok. 10 mln galonów) podczas wojny w Wietnamie (w latach 1961–1971).
Jest silnym defoliantem. Niszczy rośliny szerokolistne, uprawy warzywne, krzewy i drzewa liściaste. Powoduje opadanie liści i usychanie młodych pędów drzew po ok. 3–4 tygodniach. Niższe rośliny obumierają w czasie do kilku dni.
Jak się później okazało mieszanka pomarańczowa (jak również fioletowa, różowa i zielona) były zanieczyszczone TCDD – groźną dioksyną, która ma toksyczny wpływ na zdrowie ludzi wystawionych na jej działanie. Najczęstsze efekty, pojawiające się masowo wśród osób, które się zetknęły z tym preparatem w czasie wojny wietnamskiej, to charakterystyczne zmiany wyglądu twarzy (szczególnie widoczne u dzieci), także zwiększona podatność na choroby nowotworowe, czy różnego rodzaju upośledzenia oraz niedorozwój.

(Źródło: Wikipedia)

Zdjęcia dzieci, wnuków i prawnukow (!) Ofiar użycia broni chemicznej Agent Orange przez USA podczas wojny w Wietnamie.










środa, 3 kwietnia 2013

Dalsza podróż

Jak wiecie z wcześniejszego wpisu, spędziliśmy kilka dni w Mai Chau. Wiosce, w której główną rolę odgrywają drewniane domy usytuowane na wysokich palach. Widoki piękne, wokół tylko natura i oszałamiająca cisza. Mieliśmy okazję mieszkać w takim jednym domku dzięki uprzejmości pewnej rodziny. Udostępnili nam jedno z pomieszczeń, gdzie na podłodze ułożone były koło siebie cztery osobne materace, okryte zwisającymi do samej ziemi moskitierami. Pan domu doskonale mówił po angielsku więc wieczorami
opowiadał nam o tutejszym życiu i o historii tychże domków. W ciągu dnia dawaliśmy się ponieść pieszym wędrówkom po okolicy pomimo temperatury sięgającej 40 stopni. Po leniwie spędzonym tu czasie, ruszyliśmy z nowymi siłami dalej. Tym razem decyzja padła na Ha Long. Jest to wietnamska zatoka, która dzięki swojemu niesamowitemu wyglądowi trafiła na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Tysiące wapiennych skał wynurzające się prosto z morza, nadają temu miejscu niesłychany klimat. Często
organizuje się tutaj rejsy kajakami oraz łodziami po zatoce, ponieważ w wielu skałach znajdują się jaskinie, które można zwiedzać. Część gór jest większych rozmiarów i uznane są za wyspy. Po jednym dniu spędzonym na lądzie i my wybraliśmy się na jedną z nich-największą-wyspę Cat Ba. Po przeprawie promem, który JEDNAK tu dopływa! (wszyscy na lądzie próbowali nam wpierać, że tylko i wyłącznie możemy się tam dostać za pomocą prywatnych łódek, rzecz jasna zdecydowanie
droższych) ruszyliśmy w poszukiwaniu  miejsca na rozbicie namiotów. Znajdują się tu 3 piaszczyste plaże stąd też od razu obraliśmy na nie kierunek. Na nasze nieszczęście, plaże okazały się całkowicie zagospodarowane. Były tam bary, prawdopodobnie domki do wynajęcia i duża rzesza ludzi kręcących się tam nieustannie.
Zmiana planów, musieliśmy znaleźć hostel. 
Kolejnego dnia w małych podgrupach penetrowaliśmy dzikie zakątki wyspy. Wyspa piękna nie ma co. Jedyne co nas zaniepokoiło, to fakt, 
że strasznie ciężko znaleźć na niej dogodne miejsce na rozbicie namiotów na wybrzeżu. Czas mija nieubłaganie więc trzeba się ruszyć. Postanawiamy znów spróbować swoich sił łapiąc stopa. Po raz kolejny w grupach Kamil z Ewa ja z Mikołajem wsiadamy do zatrzymanych aut. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Czy wiesz że...



Wietnamczycy mają swoj własny Kalendarz? 
Każdy miesiąc ma 28 lub 29 dni i co cztery lata maja jeden...miesiąc więcej;)?

Bawoły w Wietnamie zawsze chodzą poboczem drogi?




Chinczycy i Wietnamczycy żeby dostac wize np, do Europy muszą wykazać sie odpowiednio wysokimi zarobkami i spełniać tysiace warunków?
Czyli w praktyce bardzo ciężko im wyjechać.

W niektórych restauracjach w Chinach są znaki zakazujace wstępu psom i Japonczykom...

90% Wietnamczyków to buddysci, a 10 % chrześcijanie?

Każdego 14 dnia miesiąca (wietnamskiego kalendarza) ludzie wystawiają przed dom dary na odkupienie "ofiar niesprawiedliwości" (np ludzi zmarłych na skutek wypadków, niemowlęta itd.)?
Palą też (fałszywe) pieniądze.



Tu na prawdę je sie psy...?

Na skuterkach mozma przewieźć WSZYSTKO?
Np; 6 osob, łóżko, uliczna restauracje, dwa 10-o metrowe pnie bambusa i wiele, wiele innych...







Kawe w Wietnamie pije się zazwyczaj z lodem i skondensowanym mlekiem, jest pyszna, tania i dostaje sie zawsze do niej mrożoną herbatę z nieskończona ilością dolewek?
Większość Wietnamczykow spędza cale dnie siedząc w kawiarence ze znajomymi, czytając gazetę lub grając w karty.




Wietnam to raj dla internautów? 
Wifi jest WSZĘDZIE. W kazdej knajpie, nawet na ulicach dostepne są otwarte sieci.

Mimo 40-sto stopniowego upału większość tubylców nosi długie spodnie i rękawy, żeby uniknąć opalenizny?




Edukacyjny kącik Ewy