środa, 1 maja 2013

Niebiańska plaża. Ewa



Filmy z tropikalnej wyspy Koh Ta Kiev już widzieliście więc teraz nadszedł czas na krótki opis.
Zaraz po zwiedzeniu Wildlife sanctuary udaliśmy się do Sihanoukville - turystycznej mekki imprezowiczów na zachodnim wybrzeżu Kambodży. Stamtąd odpływają łodzie na bajeczne wyspy tropikalne. Bardzo dużo czasu zajął nam wybór jednej z trzech proponowanych - Koh Rong, najczęściej polecanej pięknej i może trochę przeludnionej; Bamboo Island, malej uroczej ale tym bardziej przeludnionej i Koh Ta Kiev, najrzadziej wspominanej pustej i spokojnej wyspy. Wybraliśmy tą ostatnią, jako że po miastowym maratonie - Sajgon i Phnom Phen najbardziej właśnie spokoju było nam potrzeba. Wybór okazał się trafiony w dziesiątkę! To była wyspa moich marzeń - taka jak w filmie z Leonardo Di Caprio (Niebiańska plaża ;P)! Zamieszkuje ją tylko kilka rodzin a na naszej stronie wyspy rezyduje jedna.
Na brzegu przywitał nas „biały dzikus” - ubłocony, półnagi, młody, przystojny Francuz, który jak się okazało stacjonuje u właścicieli bungalow'ów i pomaga im w obsłudze zagranicznych turystów w zamian za wyżywienie i zakwaterowanie. Też jest podróżnikiem tak jak my i traktuje ten przystanek jak czas na zasłużony odpoczynek.
Rozejrzeliśmy się dookoła. Drewniane bungaow'y kryte strzechą (co ma też swoje minusy ale o tym później...) , piękna pusta plaża, hamaki, jeden bar, jedna rodzina i dwa psy. To był prawdziwy raj! Co tu dużo opowiadać z filmików mniej więcej wiecie jak to wyglądało.
Mieszkaliśmy w czwórkę w jednym bunlagow'ie. Nasz domek był bardzo przytulny - jedną sypialnię miał w środku drugą natomiast na zewnątrz na tarasie. Obie kryte moskitierą. Prąd dostępny tylko w godzinach od 18 do 22. Mieliśmy też własną toaletę, jako że wybraliśmy luksusową wersję bungalow'u. Za prysznic służył nam nabierak i wielki dzban z wodą. Domek był naprawdę uroczy. Jednak gdy pewnej nocy spadł deszcz odczuliśmy to bardzo wyraźnie bo dach nie był szczelny...najbardziej dostało się Agu, zalało całą jej stronę łóżka.
Życie toczyło nam się sielankowo. Całymi dniami byczyliśmy się, kąpaliśmy w morzu i robiliśmy to co w takich miejscach się robi - czyli nic!
Raz wybraliśmy się na spacer wokół wyspy. Nie udało nam się jednak tego zrobić gdyż droga okazała się zbyt wymagająca. Na początku ścieżka prowadziła brzegiem lecz w niektórych momentach nie było przejścia. Wysokie skały tarasowały drogę. Trzeba było wówczas przedzierać się przez dżunglę lub brodzić po pachy w wodzie. W trakcie jednej takiej właśnie przeprawy Agu utopiła swojego Iphona, który na nieszczęście służył jej także jako aparat...pomimo prób nie dało się go odratować.
Jak spojrzeliśmy później na mapę, okazało się, że przeszliśmy w sumie kawałek, ale był to piękny kawałek! Mijaliśmy części rozbitej łodzi rozrzucone na plaży, „stada” krabów skaczące do wody z wysokości pół metra i niesamowite formacje skalne wystające z wody.
Środek wyspy pokrywa natomiast gęsta dżungla. Nią przedzierał się Mikołaj by dojść do wioski po drugiej stronie wyspy. Czasem gdy odwrócił się by wrócić ta samą drogą już nie mógł jej znaleźć...

Jedyną rysą na szkle było jedzenie. W knajpie menu było drogie i ubogie a ile można przecież jeść zupek chińskich? Ktoś kiedyś podobno od nich umarł....jedliśmy więc oszczędnie, żeby nie powiedzieć że czasem przymieraliśmy głodem. Hahaha!
W ramach ekonomizacji naszego pobytu, jedną noc spędziliśmy na dziko pod namiotami. Przestrzegano nas już wcześniej by uważać na węże bo ponoć sporo ich na wyspie. My czuliśmy się bezpiecznie ponieważ nasze obozowisko strzeżone było przez stado krów... przyszły do nas wieczorem, chodziły swobodnie między namiotami racząc się trawką i zniknęły nad ranem zostawiając kilka placków. Najprawdopodobniej tez zjadły moje banany, które zostawiłam zawieszone na drzewie... pewnie odebrały swoją zapłatę za nocne czuwanie.
Co do węży, faktycznie cała Kambodża nimi słynie. Na wyspie widzieliśmy już dwa ale to nic w porównaniu z włoskimi turystami którzy mieszkali kawałek od nas w opuszczonych bungalow'ach. Pewnego dnia znaleźli w swojej kuchni sześciometrowego pytona...

Ale że to co dobre zawsze szybko się kończy, przyszedł czas by opuścić wyspę. Jak się okazało nie było to do końca takie łatwe... Zaczynał się lekki sztorm. Fale były wysokie i łódź nie mogła podpłynąć blisko do brzegu. Już przy wsiadaniu musieliśmy wejść do wody po pas i zanurzyliśmy przy tej okazji doły plecaków... wzburzone morze targało łodzią na lewo i prawo. Ja dostałam lekkiej choroby morskiej i większość rejsu przesiedziałam z głową między kolanami. Co jakiś czas tylko czułam na plecach kolejne fale zimnej wody. W połowie drogi kapitan napomknął, że z powodu złych warunków będziemy musieli wstrzymać rejs i przeczekać na najbliższej wyspie aż pogoda się uspokoi. Ostatecznie jednak zdecydował się płynąć dalej. Była to odważna decyzja bo fale wzbierały coraz bardziej i łódź przechylała się niebezpiecznie i nabierała wody. Zobaczyliśmy w końcu przystań i odetchnęliśmy z ulgą, nie wiedząc ze najgorsze dopiero przed nami. Kapitan przystąpił do cumowania jednak nie udało mu się za pierwszym razem i musiał zawrócić. Płynęliśmy teraz na wprost fal. Pierwsza zalała nas wszystkich do cna, druga tylko poprawiła efekt. W końcu udało się podpłynąć do pomostu. Tam czekało już kilku ludzi by pomóc nam przycumować. Odbojniki zawieszone były na pomoście trochę za wysoko i łódź targana falami uderzała o betonowe filary. Kazano nam wysiadać. Hahaha! Ale jak to zrobić gdy łódź to zbliża się do pomostu to oddala na półtora metra? Szczęśliwie jednak udało się w końcu wszystkim opuścić pokład. Plecaki też wyfrunęły z łodzi na brzeg. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki ale i ubawieni tą dawką mocnych wrażeń!;)

Oczywiście opis jest trochę przesadzony, proszę nie mieć mi tego za złe, ale musiałam dodać trochę pikanterii!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wstaw komentarz