Filmy
z tropikalnej wyspy Koh Ta Kiev już widzieliście więc teraz
nadszedł czas na krótki opis.
Zaraz
po zwiedzeniu Wildlife sanctuary udaliśmy się do Sihanoukville -
turystycznej mekki imprezowiczów na zachodnim wybrzeżu Kambodży.
Stamtąd odpływają łodzie na bajeczne wyspy tropikalne. Bardzo
dużo czasu zajął nam wybór jednej z trzech proponowanych -
Koh Rong, najczęściej polecanej pięknej i może trochę
przeludnionej; Bamboo Island, malej uroczej ale tym bardziej
przeludnionej i Koh Ta Kiev, najrzadziej wspominanej pustej i
spokojnej wyspy. Wybraliśmy tą ostatnią, jako że po miastowym
maratonie -
Sajgon i Phnom Phen najbardziej właśnie spokoju było nam potrzeba.
Wybór okazał się trafiony w dziesiątkę! To była wyspa moich
marzeń -
taka jak w filmie z Leonardo Di Caprio (Niebiańska plaża ;P)!
Zamieszkuje ją tylko kilka rodzin a na naszej stronie wyspy rezyduje
jedna.
Na
brzegu przywitał nas „biały dzikus” -
ubłocony, półnagi, młody, przystojny Francuz, który jak się
okazało stacjonuje u właścicieli bungalow'ów i pomaga im w
obsłudze zagranicznych turystów w zamian za wyżywienie i
zakwaterowanie. Też jest podróżnikiem tak jak my i traktuje ten
przystanek jak czas na zasłużony odpoczynek.
Rozejrzeliśmy
się dookoła. Drewniane bungaow'y kryte strzechą (co ma też swoje
minusy ale o tym później...) , piękna pusta plaża, hamaki, jeden
bar, jedna rodzina i dwa psy. To był prawdziwy raj! Co tu dużo
opowiadać z filmików mniej więcej wiecie jak to wyglądało.
Mieszkaliśmy
w czwórkę w jednym bunlagow'ie. Nasz domek był bardzo przytulny -
jedną sypialnię miał w środku drugą natomiast na zewnątrz na
tarasie. Obie kryte moskitierą. Prąd dostępny tylko w godzinach od
18 do 22. Mieliśmy też własną toaletę, jako że wybraliśmy
luksusową wersję bungalow'u. Za prysznic służył nam nabierak i
wielki dzban z wodą. Domek był naprawdę uroczy. Jednak gdy pewnej
nocy spadł deszcz odczuliśmy to bardzo wyraźnie bo dach nie był
szczelny...najbardziej dostało się Agu, zalało całą jej stronę
łóżka.
Życie
toczyło nam się sielankowo. Całymi dniami byczyliśmy się,
kąpaliśmy w morzu i robiliśmy to co w takich miejscach się robi -
czyli nic!
Raz
wybraliśmy się na spacer wokół wyspy. Nie udało nam się jednak
tego zrobić gdyż droga okazała się zbyt wymagająca. Na początku
ścieżka prowadziła brzegiem lecz w niektórych momentach nie było
przejścia. Wysokie skały tarasowały drogę. Trzeba było wówczas
przedzierać się przez dżunglę lub brodzić po pachy w wodzie. W
trakcie jednej takiej właśnie przeprawy Agu utopiła swojego
Iphona, który na nieszczęście służył jej także jako
aparat...pomimo prób nie dało się go odratować.
Jak
spojrzeliśmy później na mapę, okazało się, że przeszliśmy w
sumie kawałek, ale był to piękny kawałek! Mijaliśmy części
rozbitej łodzi rozrzucone na plaży, „stada” krabów skaczące
do wody z wysokości pół metra i niesamowite formacje skalne
wystające z wody.
Środek
wyspy pokrywa natomiast gęsta dżungla. Nią przedzierał się
Mikołaj by dojść do wioski po drugiej stronie wyspy. Czasem gdy
odwrócił się by wrócić ta samą drogą już nie mógł jej
znaleźć...
Jedyną
rysą na szkle było jedzenie. W knajpie menu było drogie i ubogie a
ile można przecież jeść zupek chińskich? Ktoś kiedyś podobno
od nich umarł....jedliśmy więc oszczędnie, żeby nie powiedzieć
że czasem przymieraliśmy głodem. Hahaha!
W
ramach ekonomizacji naszego pobytu, jedną noc spędziliśmy na dziko
pod namiotami. Przestrzegano nas już wcześniej by uważać na węże
bo ponoć sporo ich na wyspie. My czuliśmy się bezpiecznie ponieważ
nasze obozowisko strzeżone było przez stado krów... przyszły do
nas wieczorem, chodziły swobodnie między namiotami racząc się
trawką i zniknęły nad ranem zostawiając kilka placków.
Najprawdopodobniej tez zjadły moje banany, które zostawiłam
zawieszone na drzewie... pewnie odebrały swoją zapłatę za nocne
czuwanie.
Co
do węży, faktycznie cała Kambodża nimi słynie. Na wyspie
widzieliśmy już dwa ale to nic w porównaniu z włoskimi turystami
którzy mieszkali kawałek od nas w opuszczonych bungalow'ach.
Pewnego dnia znaleźli w swojej kuchni sześciometrowego pytona...
Ale
że to co dobre zawsze szybko się kończy, przyszedł czas by
opuścić wyspę. Jak się okazało nie było to do końca takie
łatwe... Zaczynał się lekki sztorm. Fale były wysokie i łódź
nie mogła podpłynąć blisko do brzegu. Już przy wsiadaniu
musieliśmy wejść do wody po pas i zanurzyliśmy przy tej okazji
doły plecaków... wzburzone morze targało łodzią na lewo i
prawo. Ja dostałam lekkiej choroby morskiej i większość rejsu
przesiedziałam z głową między kolanami. Co jakiś czas tylko
czułam na plecach kolejne fale zimnej wody. W połowie drogi kapitan
napomknął, że z powodu złych warunków będziemy musieli
wstrzymać rejs i przeczekać na najbliższej wyspie aż pogoda się
uspokoi. Ostatecznie jednak zdecydował się płynąć dalej. Była
to odważna decyzja bo fale wzbierały coraz bardziej i łódź
przechylała się niebezpiecznie i nabierała wody. Zobaczyliśmy w
końcu przystań i odetchnęliśmy z ulgą, nie wiedząc ze najgorsze
dopiero przed nami. Kapitan przystąpił do cumowania jednak nie
udało mu się za pierwszym razem i musiał zawrócić. Płynęliśmy
teraz na wprost fal. Pierwsza zalała nas wszystkich do cna, druga
tylko poprawiła efekt. W końcu udało się podpłynąć do
pomostu. Tam czekało już kilku ludzi by pomóc nam przycumować.
Odbojniki zawieszone były na pomoście trochę za wysoko i łódź
targana falami uderzała o betonowe filary. Kazano nam wysiadać.
Hahaha! Ale jak to zrobić gdy łódź to zbliża się do pomostu to
oddala na półtora metra? Szczęśliwie jednak udało się w końcu
wszystkim opuścić pokład. Plecaki też wyfrunęły z łodzi na
brzeg. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki ale i ubawieni tą dawką
mocnych wrażeń!;)
Oczywiście
opis jest trochę przesadzony, proszę nie mieć mi tego za złe, ale
musiałam dodać trochę pikanterii!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wstaw komentarz