poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ho Chi Minh City


Ewa zobligowała mnie w poprzednim wpisie do napisania kilku słów o Sajgonie, więc śpieszę z nadrobieniem. Ze względu na brak hosta z CS dla nas, musieliśmy zatrzymać się w jednym z licznych hosteli w centrum. Miało to swoje plusy, wszędzie mieliśmy blisko. Pierwszego wieczoru, spotkaliśmy w mieście znajomego Mikołaja, którego poznał w Sanyi w hostelu. Siedzi już w Sajgonie przeszło 3 tygodnie, więc co nieco nam poopowiadał o tym miejscu. Kolejnego dnia po całodziennym zwiedzaniu okolicy, wybraliśmy się na cotygodniowe spotkanie couchsurferów w mieście.. Może uda nam się przekonać kogoś żeby nas przenocował?(plan był zacny). Na spotkaniu stawiło się ok 24 osób. Początek był dość nietypowy ponieważ przewidziane były zawody w grupach na jakie zostaliśmy podzieleni. Wylądowaliśmy w Mikołajem w drużynach przeciwnych i muszę się pochwalić, iż moja grupa zwyciężyła we wszystkich konkurencjach. SaSaSa. Zadania w stylu wymyślić nazwę drużyny, wspólne hasło i w ciekawy sposób to zaprezentować, rozgrywki w papier, kamień, nożyce i tym podobne. Większość zgromadzonych była tutejszymi studentami, a reszta reprezentantami Anglii, Włoch, polski (prócz nas jeszcze jedna Agnieszka z Warszawy) i Usa. Następnie zgromadzenie przeniosło się do restauracji, gdzie rozmowom nie było końca. Dwie osoby zaoferowały możliwość przenocowania nas ALE w międzyczasie napisała do mnie jeszcze jedna dziewczyna z informacją, że serdecznie nas zaprasza do siebie, więc z reszty zrezygnowaliśmy. Byliśmy z nią umówieni na następny dzień. Prissy nie miała żadnych informacji na swoim profilu, zatem nie wiedzieliśmy o niej nic. Przyszła po nas do hostelu z małym chłopcem i okazała się być 41 letnią uroczą Wietnamką. Dzięki swojej pracy (w firmie międzynarodowej jej angielski był niesamowicie dobry. Jej dom oddalony był od naszego miejsca pobytu jedynie 9 min. Wspaniale! Wciąż jesteśmy w centrum. Był to 4 piętrowy dom, w którym od czasu do czasu mieszkała z rodzicami , siostrą i uroczym, młodym siostrzeńcem. Wszyscy byli bardzo sympatyczni. O 7 rano mieliśmy pobudkę aby wspólnie jeść śniadanie. Rodzice komunikowali się z nami po rusku ponieważ mieszkali w Rosjii przeszło 5 lat. Prissy powiedziała nam, że najważniejsze w Sajgonie jest jedzenie, gdyż zabytków jak już wcześniej Ewa wam napisała, nie ma za wiele. Postanowiła więc wraz ze swoja znajomą dostarczyć nam doznań smakowych. Codziennie nowe, ciekawe smaki. Cienkie placki z krewetkami, sałatka z miąższem kokosa, słynne na całym świecie „sajgonki” podawane na różne sposoby, bakłażany w sosie curry, gotowane na parze ciasto ryżowe i wiele więcej dań których nie sposób spamiętać. Mimo wszystko najbardziej warto wspomnieć o „ślimak party”. Mieliśmy już okazję kilkukrotnie próbować mięczaki ALE nigdy na taką skalę. Było ich chyba z dziesięć rodzajów. Jedne grillowane, inne gotowane, kolejne w maśle, następne pikantne, echh niesłychane. Dodatkowo prissy powiedziała że jeśli nie boimy się próbować nowych smaków to zdecydowanie powinniśmy spróbować bardzo popularny w Wietnamie, Balut. Jest to wpół rozwinięty kaczy lub kurzy płód ugotowany w jajku. Z lekką niepewnością braliśmy pierwsze kęsy do buzi, ale po chwili jak przestaliśmy myśleć co jemy, dokończyliśmy dumnie nasze jajka. Bardzo zbita konsystencja i ogromnie sycąca. Nie było to niejadalne, jednakże drugi raz się już nie skuszę, hehe. Naprawdę nie pozostało nam nic innego jak serdecznie podziękować naszej gospodyni za tą kulinarną wyprawę, której sami za nic byśmy nie odbyli nie znając tych wszystkich miejsc. Czas spędzony u niej był idealnym zwieńczeniem pobytu w Wietnamie. Wieczorami miałam również okazję korzystać z zamontowanej w kabinie prysznicowej u nas w łazience sauny! Genialnie. Relaks pełną parą! Prissy zaintrygowana naszą historią i naszym sposobem podróżowania (a byliśmy jej pierwszymi gośćmi) postanowiła bardziej udzielać się na CS. Przedstawiła nam już projekt pokoju jaki chce przygotować dla przyszłych CS. Powstanie także pomieszczenie, gdzie można będzie zostawić zawadzające rzeczy, które podróżnicy chcieliby odesłać do domu. Kto wie, może kolejni podróżni wracający wcześniej do kraju, będą skłonni zabrać je ze sobą. Świetny pomysł!
Najtańszą opcją, mianowicie podmiejskim busem dotarliśmy do granicy z Kambodżą, a następnie po pierwszej nie udanej próbie łapania tu stopa (przejechały 3 auta osobowe i dwa tiry przez cały czas oczekiwania), zmuszeni byliśmy pojechać mini busem do stolicy. Podpowiedź dla innych. Watro czasem przejść jakieś 2, 3 km, bo nagle proponowane ceny przez kierowców potrafi spaść o 50%.. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wstaw komentarz