Już tydzień jak jesteśmy w
Wietnamie! Właśnie opuszczamy Hanoi i udajemy się do Mai Chau, ponoć pięknej
wioski, która słynie z domów na palach okrytych strzechą. W takim domku mamy
też spać! Zapowiada się na miły wypoczynek:)
Wcześniej spędziliśmy parę
dni w Sapie, na północy Wietnamu – miejsca gdzie udaje się większość turystów
po przekroczeniu granicy. Pisałam już wcześniej jak bardzo turystyczne jest to
miasteczko. Ale my znaleźliśmy świetny sposób by nie-turystycznie zwiedzić
tereny Sapy. Wynajęliśmy sobie skuterki i objechaliśmy wszystkie drogi wokół!
To była świetna zabawa! Pruliśmy po górskich i wiejskich drogach podziwiając
niezapomniane widoki tarasów ryżowych, gór i kilometrów soczysto - zielonych
pagórków; wiatr rozwiewał nam włosy i koszule, muchy odbijały się od okularów,
a dłonie coraz mocniej zaciskały się na manetkach by nadać skuterom zawrotna
prędkość 40 km/h.
W bagażu znajdowały się
także namioty więc w planach był też biwak! Znaleźliśmy super miejsce, ukryte,
ale blisko drogi. Rozbiliśmy się, odświeżyliśmy w strumyku i już mieliśmy
rozpalać ognisko gdy stało się coś co wprawiło nas w osłupienie – dookoła
otaczała nas absolutna ciemność i nagle na drodze przejechała ciężarówka
oblewając słupem światła coś ogromnego, żywego, sapiącego, stojącego tuż przed
nami! Oświetliliśmy zjawisko czołówkami i okazało się być... bawołem. Na
szczęście tylko miłym bawołem. Wielkim bawołem, z wielkimi rogami. Spokojnym
bawołem, który patrzył na nas nieustannie i mielił sobie jakąś zieleninie w
paszczy. Ewidentnie czuł się zaproszony. Nie chciał odejść, obchodził nas ze
wszystkich stron i bacznie obserwował. Trochę z zaciekawieniem a trochę ze
zdziwieniem? Może to jego teren na nocną toaletę? Co my tu robimy? I czemu nie
zapraszamy go na parówki z ogniska? Postanowiliśmy w końcu się zrelaksować,
usiąść i otworzyć piwko. George (tak go nazwaliśmy) długo jeszcze nam
towarzyszył sapiąc i prychając za plecami.
I wiecie co? Czasem dobrze
posiedzieć przy... bawole ;)
Co do pieczenia parówek -
niestety chińskie parówki raczej się nie pieką, tylko spalają....:P ale i tak
były smaczne i trochę przypomniały nam Polskę.
Zjeździliśmy motorkami
pobliskie wioski które stanowią tu największą atrakcję turystyczną. Zazwyczaj
odbywają się tu piesze wycieczki – trekking z wietnamskim przewodnikiem za
określoną cenę. Za sam wjazd na teren wiosek żądano od nas pieniędzy –
normalnie na szosie przydzielona do tego zadania pani wyłapała nas ( spośród
wielu innych przejeżdżających motorków z niezachodnimi kierowcami ) i chciała
zapłaty. Postawiliśmy się jednak. Dlaczego mamy płacić za przejazd zwykłą,
asfaltową drogą, tylko dlatego ze jesteśmy „biali”? Pani nie umiała nam
odpowiedzieć na to pytanie i ostatecznie nas nie skasowała.
Wioski faktycznie bardzo
fajne i klimatyczne, mimo że widzieliśmy je głównie z szosy. Dróżki trekkingowe
jednak zawalone pielgrzymującymi zachodnimi wycieczkami. Wchłonęliśmy wiejski
klimat, porobiliśmy świetne foty i wróciliśmy do Sapy by odbić w drugą,
górzystą stronę. Krajobraz się zmienił, co rusz przed oczyma wystrzeliwały nam
piękne, okryte zielenią góry, a bawoly chodzily po ulicy wolno jak zwykli, prawowici mieszkancy.
To był najlepszy sposób na
zwiedzenie Sapy jaki wymyśliliśmy.
Aaa! Ps: George, po
kilkugodzinnej nieobecności ostatecznie wrócił na nasze obozowisko, gdy wszyscy
już spaliśmy. Kręcił się ponoć 3 godziny koło namiotu chłopaków i zostawił im
wielką, „pachnącą”, brązową niespodziankę:D
Do Hanoi dojechaliśmy
stopem. Działa tu dużo sprawniej. Jednak należy pamiętać o jednej ważnej
rzeczy: w dużej mierze są tu tereny górskie o wąskich, krętych dróżkach. Warto
mocno się zastanowić czy warto zatrzymywać ciężarówki... My z Agu się tym nie
głowiłyśmy i dojechałyśmy do Hanoi po 15 godzinach, a chłopacy po 8...:)
Stolica Wietnamu powaliła
nas na łopatki! W sensie jak najbardziej pozytywnym – niesamowity klimat
tropikalnego miasta gdzie azjatycka kultura świetnie współgra z europejską
spuścizną (Wietnam był kolonią francuską). Wąskie uliczki pełne sprzedawców
wszystkiego, piękne wille w stylu zachodnim i hit miasta: pociąg przejeżdżający
przez sam środek Hanoi! Tory położone są między domami, mniej więcej metr od
ścian. Życie ludzi którzy tam mieszkają musi być niezwykle ciekawe i
zdeterminowane rozkładem jazdy. Ciekawe czy mówią do siebie: „wpadnę na herbatę
po pospiesznym do Lao Cai”?
Kolejną radosną
niespodzianką jest wielki powrót chleba! Tzn: bagietki:) Francuzi na odchodne
zostawili Wietnamczykom sekretny przepis na królową pieczywa pszennego i dzięki
temu biedni zachodni turyści mogą w końcu udobruchać swoje podniebienia! Buły serwowane
są albo z mięsem kebabowym, albo z parówkami, albo z jajkami. Masła wciąż brak.
Trzeba tez uważać na kolendrę: dodają ja do wszystkiego poza kawą chyba i
niszczą smak dania.
Wiadomosc z ostatniej chwili: jestesmy w Mai Chau i spimy w domu na palach! Kraojobraz jest bajeczny, zar leje sie z nieba a dookola wietnamczycy w stozkowych, slomianych kapeluszach brodza w swoich ryzowych poletkach. Ale o tym nastepnym razem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wstaw komentarz