czwartek, 14 marca 2013

Back in time: wspomnienie z podrozy po Hainanie. Ewa i Kamil



Nasz przystanek na pracę dobiegł końca więc z lekkim sercem i trochę cięższym portfelem opuścilismy Marco Polo. W końcu nadszedł czas na zwiedzanie! Pozyczylismy rowery od naszych starych znajomych Billa i Evelyn i ruszyliśmy w głąb wyspy Hainan. Oto moje zapiski z dziennika:

15 lutego

         Już drugi dzień w podróży po Hainanie i drugi nocleg na dziko. Ale nam się dziś udało znaleźć piękne miejsce! Jezioro w dolinie u podnóża gór. Trudno to opisać, jedynie zdjęcia będą namiastka tego widoku.
Rozbiliśmy namiot,  "ugotowaliśmy"zupę instant na palniku i zaliczyliśmy, zgodnie z naszym zwyczajem, kąpiel w jeziorze oraz pranie.
        Wczoraj naszym pierwszym punktem docelowym była jaskinia Luobi, na północ od Sanii, bardzo blisko.  Dużo błądziliśmy, ale w końcu znaleźliśmy pożądaną atrakcję i jak to się czasem w Chinach zdarza,  przeżyliśmy rozczarowanie. Ładna góra,  ale ta jaskinia jakaś...mała. zwykła wnęka na 5 metrów, a miała być ponoć dluuuga, stalagmity, stalaktyty i co tylko...
Dalej po jaskini udaliśmy się w stronę wybrzeża, ale po kilkunastu kilometrach okazało się że tylko autostrada tam prowadzi, innej drogi nie ma.  Więc musieliśmy zwrócić i nawet rozważalismy przez chwilę opcje powrotu do domu (bo żeby dojechać na wybrzeże musieliśmy i tak cofnąć się do Sanii), (naszym tymczasowym domem było mieszkanie Bill'ów), ale w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się zmienić plany i jechać w głąb wyspy. Odradzano nam to wcześniej ze względu na silnie górzysty teren, mimo to zdecydowaliśmy się spróbować.
          Droga była przyjemna. Pod wieczór znaleźliśmy świetne miejsce na nocleg; przy zbiorniku z wodą, pod palmami kokosowymi. Zaczerpnelismy odpoczynku i rano znów ruszyliśmy w trasę.
        Dziś było już trochę ciężej, chwilami ostro pod górę. Dla mnie całkiem znośnie, ale dla Kamila gorzej bo on wiezie cały bagaż (tylko jego rower ma bagażnik).
            Spakowaliśmy się w jeden plecak i wzięliśmy najpotrzebniejsze rzeczy.  Mamy jedną kosmetyczkę, kubek, menażkę, palnik. Śpiwory umieściliśmy na kierownicy, namiot i torba z jedzeniem przytroczone do boku bagażnika. Mimo starań bagaż i tak jest ciężki i dość wysoki co powoduje brak stabilizacji roweru. Ciężar nie rozkłada się równomiernie po bokach u dołu jak w sakwach. Nie jest lekko, ale jedziemy.  Widoki są piękne,  mijamy chińskie wioski, plantacje bananów,  kokosów. Wszystko tu jest bardzo ciekawe.
        Koło południa mijaliśmy ludzi którzy zrywali kokosy. W końcu widzieliśmy jak to sie robi! Jeden odważny wchodzi na sam szczyt palmy (a ta była bardzo wysoka) za pomocą specjalnych butów,  które wbijają sie w pień drzewa. Wchodzi oczywiście bez żadnego zabezpieczenia.  Ścina kiście kokosów, i spuszcza ostrożnie w dół na linie. Kupiliśmy jednego kokosa od miłych panów.  Najpierw chcieli 15 juanów, ale zaszli do 10 (za tyle sprzedaje się w Sanii). Wypiliśmy mleczko i chcieliśmy zjeść środek, ale okazało się ze go nie ma...kokos był za młody. Panowie dali nam drugiego kokosa, za darmo tym razem.  Znów musieliśmy wypic całą zawartość (a jest tego ok 1, 5 litra!) żeby dostać sie do orzecha. Ale był super!
      Kamil zasnął,  wokół hałasuja jakieś świerszcze, w oddali ktoś puszcza fajerwerki, bo to wciąż Chiński Nowy Rok. Nawet w najgłębszej wsi w Chinach pielęgnuje się tą wubuchową tradycję.
       
16 lutego

Rano zaskoczył nas deszcz...a ja nie wzięłam kurtki przeciwdeszczowej. Głupota bez granic. Ale narazie przestało. Pakujemy się powoli. Pranie nie wyschło, więc wieszamy majty i skarpety na kierownicy. Hehe.
         Cel na dziś to Baoting. Docieramy tu dość wcześnie,  ok 15.00.
Krajobrazy wciąż cudowne. Raz kupowaliśmy wodę w sklepie,  widok był przedni: w środku sofa, fotel i telewizor, przed telewizorem leży dwójka dzieci, po sklepie bieg kura, całość wygląda trochę jak garaż.  Mała dziewczynka, ok 7-o letnia sprzedaje nam wodę. Przed sklepem, na starym stole bilardowym siedzi reszta rodziny; śmieją się, rozmawiają i grają w mahjong. Obok natomiast mały chłopczyk biega chwilę bez majtek poczym kuca, kreśli patykiem znaki na ziemii i robi kupę nie przerywając zabawy:)
        W Baotingu złapałam gumę. To juz drugi raz podczas naszej wyprawy. Pierwszy raz zdarzyło się to Kamilowi w dzień wyprowadzki z Marco Polo. Tym razem poszło u mnie.
Znaleźliśmy nocleg.  120 juanow za noc od nas obu (czyli jakieś 60 zl- 1 juan to ok 50 gr). Super warunki,  nawet basen jest! Juto ruszamy w góry.  Ale jeszcze nie wiemy w które. Są dwie opcje;  tu blisko jest Seven Feries Mountain, albo dalej, około 60 km Five Fingers Mountain,  najwyższa góra Hainanu.

        Nasz ekskluzywny pokój zamienił się w warsztat naprawczy: Kamil wymienił dentkę w moim kole, ja zszywałam kosmetyczkę, potem Kamil jeszcze kleił dziurawą dentkę i moją pękniętą opaskę. Mój mężczyzna jest cudowny-wszystko potrafi!

17 lutego

      Co to był za dzień! Wstaliśmy o 5.45 żeby jak najszybciej dostać się na Five Fingers Mountain. Droga wyglądała tak: najpierw motoriksza na dworzec, potem autobus do Whuzhisan, kolejny autobus do Shuiman, z Shuiman kolejna riksza pod wejście na górę. A wejście na górę oczywiście płatne...w Chinach wszystko jest płatne,  grrr... Na szczęście łyknęli nasze legitki ubezpieczeniowe jako studenckie i płaciliśmy 25 juanów zamiast 50.
          Wejście na górę...wow, to było cos! Pierwszy raz wspinałam się na taką górę. Dosłownie "wspinałam" nie "wchodziłam". Pierwsza połowa trasy to schody.  Jest ich chyba z milion. Jak się kończą to myślisz ze najgorsze masz za sobą, ale tak naprawdę jest ono dopiero przed tobą. Wspinasz się dalej po korzeniach i kamieniach stromo w górę. Potem zaczynają sie drabinki. Przy końcu jest już trochę niebezpiecznie. Ale przeżycie wspaniałe! Najwyższy szczyt Hainanu ma 1865 m. Wspinanie zajęło nam 4 h. A zejście niecałe 3 h. Schodzenie było najgorsze, nogi mi siadały.
         Na autobus w Shuiman wróciliśmy na stopa, bo riksza chciała od nad za dużo i sie zbuntowałam. Zdążyliśmy na autobus do Whuzhisan, chyba nawet przedostatni. Świetnie się wszystko układało. Ale w Whuzhusan o godzinue 18.15 okazało się że dworzec jest już zamknięty i autobusy nie jeżdżą. Czekaliśmy jeszcze jakieś 2 godziny, ale nic. Taksy i motorki oferują drogie przejazdy. W końcu jednak decydujemy sie na takie rozwiązanie. Motorek zabiera nas (oboje) za 70 juanów,  35 km do przytulnego hotelowego pokoiku.

18 lutego

Spakowani, wyspani, dopijamy kawke i zaraz ruszamy dalej w kierunku wybrzeża.  Pewnie dziś nie fojedziemy, zatrzymamy sie gdzieś po drodze. Powrót do namiotu:)
Zjedlismy dziś chinskie sniadanko w knajpie na przeciwko.  Niezbyt wyborne, ale miała odmiana po slodkich babkach i starej owsiance, ktora wiozlam jeszcze z Rosji.
      Ale dziś zakwasy...

19 lutego

Jednak dojechalismy wczoraj na wybrzeże. Droga była ladna i dobrze się jechało. Trafiliśmy na dużą, piekna plaze i sie rozbiliśmy. Kąpiel w morzu wyszla trochę gorzej bo mydło nie chce sie pienic w słonej wodzie.
      Dziś na śniadanie znowu chinszczyzna- baocy, cos ala pierogi z miesem i nudle-zupa z mskaronem. Typowe chinskie śniadanie.
Skutki wspinania sie na górę,  w postaci MEGA ZAKWASOW dziś jeszcze bardziej odczuwalne.

Ludnosc tu na wyspie zajmuje się głównie rolnictwem. Jadąc mieliśmy po kolei tereny uprawy:kokosów,  bananów,  fasolki, pomidorow i czegoś w ksztalcie cukini. Fajnie to wygląda.  Minusem są tylko wszedobylskie śmierci.  To chyba największy problem z jakim borykają się Chiny.

20 lutego

Od wczoraj jesteśmy w San & Moon Bay. Mikołaj polecił nam to miejsce.  Bardzo niedaleko od wczorajszego noclegu,  zaledwie 20 km, ale żeby tu dojechać sporo się naglowilismy. Droga która jechaliśmy w pewnym momencie po prostu sie kończy i niewiadomo co dalej. Bladzilismy długo małymi,  polnymi drozkami w nadziei ze zaprowadza nas wzdłuż wybrzeża,  ale niestety. W końcu zdecydowaliśmy sie na autostradę (bo ta prowadzi na okolo wyspy). Nie było tak źle,  to sa Chiny, po autostradzie jeździ wszystko: rowery, skutery pod prąd... nasze obawy okazaly się śmieszne.
San & Moon Bay to zatoka surferow. W styczniu tegp roku odbywały się tu zawody, przejechali surferzy z całego świata. Znaleźliśmy tu prysznic,  taki dla surferow, na zewnątrz. Cudownie było się umyć w słodkiej wodzie.
        Dziś cały dzień odpoczywamy. Pogoda trochę się pogorszyła,  czasami kropi i wieje więc lezymy na karimatach w przedsionku namiotu.
Jutro zbieramy sie juz spowrotem, bo zle sie czuje, a tabletki zostały w Sanii.

21 lutego

Wróciliśmy do naszych drogich gospodarzy i jaka nas tu czekala niespodzianka?! Bill i Evelyn postanowili już w kwietniu ruszyć w podróż dookola Świata!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wstaw komentarz