czwartek, 4 kwietnia 2013

Centralna część Wietnamu: agu


Centralna część Wietnamu
Bez problemowo przejechaliśmy pierwszy odcinek. Mili kierowcy o dziwo nie ubiegali się o zapłatę. Widoki za oknem znów zaczynają się zmieniać. Tego dnia docieramy do Nam Dinh. Godzina była na tyle wczesna, że moglibyśmy się jeszcze pokusić o kolejną podwózkę, jednakże widok ogromnego marketu zadecydował, że zostajemy tutaj. Zadowoleni zakupionymi ciepłymi bagietkami, rybą w puszcze i zestawem ciastek poszliśmy spać.  Od rana nakręceni dobrą passą, wystawiliśmy ponownie kciuki i czekaliśmy z
uśmiechem. I tym razem nam się udało. Dwóch młodych mówiących po angielsku Wietnamczyków, jechało pustym minibusem i podwiozło nas spory odcinek, w trakcie którego postawili nam również lunch. W miasteczku, w którym wysiedliśmy zaczynał zapadać zmrok więc czym prędzej rozbiliśmy namioty nad pobliską rzeką. Dobrze ze dzień wcześniej zrobiliśmy zakupy i mieliśmy co jeść, bo w okolicy wszystko było już pozamykane. Kolejnego dnia po przejściu kilku kilometrów znaleźliśmy dogodne miejsce na łapanie
stopa. Po około pół godzinie mamy pierwsze auto. Tym razem jedynie do kolejnej miejscowości ale czekamy dalej. Starszy, dobrze wyglądający i ubrany mężczyzna zatrzymuje swoje auto zapraszając nas do środka. Znów ktoś mówiący po angielsku jak miło! On także zaprosił nas na lunch w trakcie drogi. Miejsce do którego dojechaliśmy okazało się na tyle urocze, że postanowiliśmy, że zostaniemy właśnie tu na noc. Była tam piękna piaszczysta plaża i co najważniejsze praktycznie pusta. Po pysznym lunchu i
naładowaniu baterii komputera poszliśmy brzegiem morza w wypatrzone wcześniej przez Mikołaja miejsce. Była to wielka polana znajdująca się na wzgórzu, tuż nad brzegiem morza. Po rozbiciu naszego małego obozowiska nadszedł czas na upragnioną kąpiel w morzu. Pomiędzy skałami zalegała wlewająca się tam woda, tworząc tym samym mały basenik. Dzięki nagrzanej tam wodzie czułam się jak w prywatnym jacuzzii. Wieczór spędziliśmy na oglądaniu filmu. Leniwy poranek umilało czytanie książek, ale plan na dzisiaj
zakładał, że dojeżdżamy do Dong Ha więc trzeba się zbierać. Tym razem dwoma wielkimi ciężarówkami dojeżdżamy w wyznaczone miejsce. Przekroczyliśmy właśnie granicę jaka istniała podczas wojny oddzielającą północny Wietnam od południowego. Stąd zaplanowaliśmy wycieczkę do podziemnych tuneli, zachowanych tutaj jeszcze od wojny Wietnamskiej. W okolicy znajduje się wiele miejsc poświęconych właśnie tematyce wojennej. Mikołaj jest w swoim żywiole. Gospodarz u którego się zatrzymujemy na noc, okazuje
się byłym żołnierzem i wspomina nam co nie co z tamtych czasów. Skoro świt, wyposażeni w czołówki wyruszamy skuterkiem do tuneli. Na trasie poznajemy pewnego Włocha, który również zjeżdża cały Wietnam i wspólnie krążymy w podziemiach. Schrony okazują się bardzo dobrze zachowane. Znajdują się na 3 różnych poziomach. Najgłębszy jest aż 23m pod ziemią. Do ich środka prowadzi aż 13 wejść. Trzeba przyznać, że w połączeniu z dawką historii opowiadającej o zdarzeniach mających tu miejsce, całość robi
naprawdę dobre wrażenie. 
Kolejnego dnia późnym popołudniem dotarliśmy do miejscowości Hue, gdzie pierwszy raz od dłuższego czasu mieliśmy nocleg zapewniony przez CS. Wraz z naszymi gospodyniami (dwie młode wietnamki studiujące angielski) , w ekspresowym tempie obskoczyliśmy świątynie, cytadele i pozostałe warte odwiedzenia miejsca. Trzeba przyznać, że było u nich bardzo przytulnie i to dosłownie. W ich pokoju znajdowało się jedno łóżko i biurko, nawet na nasze materace nie było zbytnio miejsca
więc nockę spędziliśmy w czwórkę na jednym wyrku. Następnie w równie szybkim tempie trafiliśmy do Da Nang gdzie także u młodej wietnamki zostaliśmy na noc. Suong, mimo tego że na co dzień porusza się jedynie skuterkiem przeszła z nami większość miasta. Natrafiliśmy tego dnia na otwarcie nowego mostu i pierwszy raz w naszym życiu, mieliśmy okazję widzieć tyle skuterów i motorów w jednym czasie i miejscu. Drogi zostały całkowicie zdominowane przez kierowców jednośladów, a na moście utworzył się
tak ogromny korek, że najprawdopodobniej kierowcy spędzili na nim po kilka godzin. Chcąc dokładnie poznać miasto, od rana ruszyliśmy zwiedzać dalej. Plaża, góry, mosty, centrum odwiedzone, więc możemy jechać dalej. Do Hoi An oddalonego jedynie o godzinę przyjechaliśmy autobusem. Mamy Wielką  Sobotę, postanawiamy zrobić sobie świąteczny prezent i zatrzymujemy się w droższym jak na Wietnam hotelu (całe 20zł za dobę :D) Po kolacji trafiamy do knajpki w której sprzedają piwo za 4 tys. (dla
przypomnienia 6tys to jakaś polska złotówka :D) p twierdza się najprawdopodobniej usłyszana kiedyś informacja, że w Wietnamie jest najtańsze piwo na świecie. Tego dnia zrobiliśmy na pieszo przeszło 30 km.. nogi nam odpadają. Wielkanoc! Aby przywołać choć trochę święta, postanawiam zorganizować prowizoryczne wielkanocne śniadanie. W pobliskiej knajpie kupuje bagietkę z jajkiem pomidorem i cebulką i proszę o masło osobno. Do zestawu dołączam ogóreczka, pieprz i sól, wykrawam malutkiego baranka i
minimalnie czuję się jakbym usiadła przy domowym stole. Dziś znów mamy czas na poczytanie książek. Ja dodatkowo korzystam z dostępnego w hotelu basenu, potwierdzając tym sobie, dalej trwające uczulenie na chlor. Jutro wyruszamy dalej na południe. Aby nadrobić trochę leniwie spędzony czas, korzystamy tym razem z nocnego, leżankowego busa do Nha Trang i docieramy tam przed 6 rano. Dzień właśnie budził się do życia. Na plażach mnóstwo ludzi biega, ćwiczy, tańczy. Kupiwszy świeże bagietki, usiedliśmy nad morzem aby zjeść śniadanie podczas wschodu słońca. Następnie spacerowaliśmy trochę po mieście aby wkońcu się z niego wydostać i ruszyć dalej do Phan Thiet. Z naszym pierwszym kierowcą przejechaliśmy zaledwie 50 km, poczym udaliśmy się na wspólny lunch . W tym czasie zaczęto załadowywać towar na jego ciężarówkę, co oznaczało dłuższy postój. Podziękowaliśmy zatem i ponownie próbowaliśmy swych sił. Kierowca był niezadowolony, że go opuszczamy. Namawiał nas, abyśmy poczekali razem z nim, ale nam się naprawdę śpieszyło. Po nie długim czasie, zatrzymał się mężczyzna z cysterną. Zafascynowani nami ludzie, stojący wokół, wyjaśnili mu co robimy, dlaczego i po co.Chwilę poźniej, jechaliśmy już razem. I on zrobił postuj na lunch, ale my już najedzeni odmówiliśmy. Ustaliliśmy, że może nas podwieść także jedynie 50 km. To i tak nieźle, bo zostanie nam jedynie 150 km na dziś. Kiedy zatrzymał samochód, zatrzymał równocześnie przejeżdżającego minibusa. Wysiadł, porozmawiał z kierowcą, po czym oznajmił nam, że wszystko już załatwione i zapłacone i mamy jechać z nimi. Zamiast za lunch postawi nam bilety i mamy się zgodzić. Mile zaskoczeni, skorzystaliśmy z jego dobroci i w ten sposób dotarliśmy do Phan Thiet. Tam na miejscu mieliśmy już lokalny busik za jakieś 2zł, który bezpośrednio zawiózł nas do Miu Ne. W Mui Ne, znajdują się olbrzymie wydmy, ciągnące się kilka kilometrów. Stąd nasza decyzja, żeby tam jechać. Są ich dwa rodzaję. Kolor piasku jednych jest czerwonawy, a drugich oddalonych o kolejne 20 km biały. Dotarliśmy na tyle późno, że było już ciemno. Hotele za drogie, więc jednomyślnie szukamy miejsca na rozbicie namiotów. Wieczorem planujemy koleny dzień. Wcześnie rano pobudka aby mieć czas znaleść wydmy, połazić po nich potem jeszcze kąpiel w morzu i uciekamy. Widok z namiotu rankiem bardzo mnie rozbawił. Okazało się, że po ciemku rozbiliśmy się właśnie w miejscu, gdzie rozpoczynają sie wydmy. Nie trzeba było ich szukać. Godzina 7 rano, a żar już leci z nieba. Przez chwilę gdy chodziliśmy po gorącym piachu, poczuliśmy się niczym na Saharze. Extra! Gdy po tym, wskoczyliśmy do morza, które było niesamowicie wzburzone, dajac tym samym wspaniałe, wysokie fale, powiedzieliśmy jedno. Zostajemy tu dzień dłużej :D Spragniona wygrzewania się na plaży, oddałam się temu, a Mikołaj w cieniu palmy czytał książkę i od czasu do czasu chodził do hotelowego basenu znajdującego się koło nas. Poprosiliśmy w recepcji o przechowanie naszego bagażu i dzięki temu mogliśmy wygodnie przejść miasteczko. Zmęczeni od słońca, udaliśmy się na drzemkę na leżaki pod palmami, do jednego z pobliskich hoteli. Były tam wycieczki Ruskich i Francózów, a więc nikt z personelu nie podejrzewał, że nie jesteśmy tutejszymi gośćmi hehe :p Kolejny dzień minął nam bardzo miło. Ponownie spędziliśmy nockę na wydmach, a rano ruszyliśmy w kierunku Sajgonu. I o to jesteśmy! Po raz kolejny szczęśliwym trafem, pierwszym zatrzymanym autem, dojeżdżamy bezpośrednio do centrum Ho Chi Minh. Sprawdzimy czy jest tu faktycznie taki Sajgon jak ludzie mówią :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wstaw komentarz