Udajemy się do Guilina. W pociągu mieliśmy szczęście
napotkać chińskiego studenta mówiącego po angielsku. Był z tego niesamowicie
dumny i bardzo chciał wykorzystać możliwość rozmowy z obcokrajowcami. Całe 6h
jazdy, zagadywał nas :) Na miejscu okazało się, że jego uniwersytet znajduje
się bardzo blisko naszego hosta, więc postanowił nas odwieść. Tym razem
zatrzymaliśmy się u Molin. Była to bardzo sympatyczna Chinka ucząca chińskiego
w szkole dla obcokrajowców (i my dzięki temu trochę
zyskaliśmy;))
Mieszkaliśmy w bursie dla nauczycieli i studentów, trzy
piętra nad szkołą. Już pierwszego wieczoru zrobiliśmy rozeznanie w mieście,
słuchając historii związanych z tym miejscem. Jest tutaj ponad dwadzieścia
mostów wzorowanych na innych światowych, między innymi: Tower Bridge, słynny
most z San Francisco, francuski Łuk Triumfalny, Marco Polo Bridge z Summer
Palace w Pekinie itp. Przechadzając się wśród jezior, ujrzeliśmy kwitnące
drzewa brzoskwiń, na co z wielkim uśmiechem Molin rzekła, że jesteśmy szczęściarzami
i w niedługim czasie spotkamy swoje "drugie połówki" na naszych
drogach. Zatem oboje z Mikołajem bacznie ich teraz wypatrujemy ;p Kolejny dzień
spędziliśmy na spacerach po tutejszych uliczkach oraz w jednym z parków gdzie
można było wspiąć się na wzgórza, aby zobaczyć panoramę całego miasta. Guilin
to bardzo przyjemne miasto jednakże jak dla większości turystów i dla nas był
to zaledwie punkt wypadowy do okolicznych atrakcji. Następnego dnia, skoro świt
ruszyliśmy podmiejskim busem do Yangdixiang skąd rozpoczęliśmy trekking do
Xingpingzhen. Prowadzi tamtędy przepiękna trasa wzdłuż niezwykłej Li River i
bajecznych ostańców krasowych. Jest ich tutaj ponad dwadzieścia tysięcy o
różnych ciekawych nazwach jak np.: Pięć tygrysów pożerających owcę, Wspinający
się żółw, Skała dziewięciu koni czy Pagórek młodego uczonego. Plan był prosty.
Przedostajemy się na bambusowych tratwach na drugi brzeg gdzie trasa się
rozpoczyna, tamtędy docieramy do kolejnego punktu przeprawy tratwami itd.
Niestety na wstępie pokrzyżowano nam plany, ponieważ okazało się że dwa
pierwsze punkty trasy są zamknięte.. Po dłuższych rozmyślaniach i negocjacjach
(co nie jest tu takie proste..) znaleźliśmy ochotnika, który miał z nami
popłynąć do pierwszego dostępnego miejsca. Zadowoleni siedząc na bambusowej
tratwie podziwialiśmy wspaniałe widoki :) Ale po zaledwie 10min chłopak
podpływa do brzegu i pokazuje, że to tu..? Co jest grane? Nie tak się
umawialiśmy? Inne miejsce było wskazane na mapie. Miało to być około 8km. Nie
za to płaciłam tak dużo pieniędzy.. W złości, uparcie stałam na jego tratwie i
mieszanką językową dawałam mu do zrozumienia, że albo płyniemy dalej albo
oddaje nam pieniądze! Nie mogąc się dogadać poprosiliśmy o pomoc młodą parę
chińczyków, mówiącą po angielsku, która również podpłynęła w to miejsce aby
zrobić zdjęcia. Nasz "sternik" zdecydowanie odmawiał oddania
pieniędzy, a ja stanowczo nie schodziłam z jego tratwy, próbując odpalać
silnik. Przechodziła koło nas grupa Chinek i zainteresowane sytuacją próbowały
pomóc. One także stwierdziły, że jest to nie fair i należy nam się zwrot
jakiejś części pieniędzy. Mikołaj chciał odpuścić, mówiąc że i tak przecież
mieliśmy przejść tą trasę, ale ja nie dałam za wygraną. Ile razy można naciągać
ludzi na pieniądze tylko ze względu na kolor skóry! Po upływie ponad 20min,
zrezygnowany chłopak, przegadany przez 5 bab, oddał nam satysfakcjonującą sumę
i mógł odpłynąć, a my mogliśmy rozpocząć marsz :)Jak widać można dopiąć swego!
Towarzyszy nam piękna pogoda, więc nic więcej do
szczęścia nie potrzeba. Po obu stronach rzeki wznoszą się ściany skalne
wyżłobione milionami lat działania wody oraz fantazyjne wzgórza, pokryte
soczyście zieloną roślinnością. Pomiędzy nimi rozpościerają się połacie bujnych
drzew i krzewów. Nie sposób przejść tamtędy nie zatrzymując się choć na chwilę.
Docieramy do kolejnego miejsca gdzie pozostaje nam tylko
przeprawa na drugą stronę rzeki. Zauważyliśmy tutejszą mieszkankę wsiadającą na
swoją tratwę, więc czym prędzej wskoczyliśmy do niej prosząc o przysługę.
Kobieta podpływała jedynie kawałek do znajomych, ale jeden z nich za niewielką
opłatą zabrał nas na drugi brzeg ;) Szliśmy dalej odwiedzając również pobliskie
wioski. Ludzie pracowali w polach, dzieci ze zwierzętami krzątały się na
ulicach. Można tam było wyczuć niesamowity spokój.
Drzewa pomarańczy uginały się prawie od nadmiaru owoców.
Widok zachwycający i z pewnością zapadający w pamięć :) Po kilku godzinach
dotarliśmy do końcowej stacji, skąd już tylko pozostało nam złapać busa do
Yangshuo. Jest to miasteczko uznane za najbardziej zachodnie w tej prowincji.
Idąc ulicą spotyka się co rusz obcokrajowców i zachodnie knajpy. Jednocześnie
mimo tego, że jest to tak turystyczne miejsce można wciąż zauważyć wiejskie
akcenty. Nie brakuje chłopów dźwigających dwojaki z owocami, kobiet robiących
pranie nad rzeką, a nawet na głównej ulicy zwanej West Street, znajduje się
miejsce gdzie odprawia się obrządek pośmiertny jak za dawnych czasów. Całe
rodziny ubrane w stroje wyglądające jak prześcieradła siedzą przy trumnie z portretem osoby zmarłej i darami (my
widzieliśmy akurat kurczaka pieczonego) dla duchów prosząc je o łatwiejsze
przejście zmarłego na tamten świat. Siedzieli tam przez 3dni. Po przyjeździe,
udaliśmy się do guesthousu wybranego z przewodnika Mikołaja. Miał być po prostu
najtańszy ale dodatkowo okazał się świetny, tętniący życiem :) Guesthous Monkey
Jane's prócz bardzo przyjaznej atmosfery, sympatycznych pracowników miał dość
ciekawe propozycje :) Za 3h pracy za barem, dostajesz obiad wraz z drinkiem
gratis, hehe :D Tym podobnych opcji było więcej ale resztę pozwolę wam poznać
jak sami tam pojedziecie ;p Po kolacji udaliśmy się do naszego baru
znajdującego się na dachu gdzie przesiedzieliśmy ku naszemu zdziwieniu cała noc
:D Zebrała się spora grupa podróżników, a także nauczycieli angielskiego w
Chinach z różnych zakątków świata i rozmowom nie było końca. W ramach przerwy
można było pograć w tak zwanego beerponga :p Po wesołej i długiej nocy nie było
mowy o wczesnym wstaniu ;) Stąd też nasza lekka zmiana planu, i pozostaniu
tutaj dzień dłużej ;p Dobrze się złożyło, ponieważ był to ostatni dzień
"Spring Festival" i wiedzieliśmy, że szykuje się festiwal lampionów
:). W całym mieście rozstawili się kucharze z różnych restauracji i rozdawali
wszystkim za darmo słodkie pierogi z czerwoną fasolą w środku. Mi osobiście nie
smakowały.. co do Mikołaja możecie się domyślić :p Dowiedzieliśmy się później,
że to jest kolejne danie przynoszące radość i szczęście dlatego też, takim
akcentem zakończono festiwal. W centrum na wielkim placu wisiały setki
kolorowych lampionów. Późnym wieczorem oglądaliśmy z baru na dachu przepiękny
pokaz sztucznych ogni. Oboje stwierdziliśmy, ze dotychczasowe jakie widzieliśmy
zupełnie się nie umywają do tych. Pokaz trwał ponad godzinę, a pomysłowość
chińczyków budziła w nas respekt. Fajerwerki w kształcie serc, w kształcie
uśmiechniętych buź.. tego jeszcze nie było :) Następnego dnia napawaliśmy się
dalej spokojem i ciszą pobliskich wiosek, a wieczorem dotarliśmy z powrotem do
Guilina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wstaw komentarz