Ponownie
połączyliśmy nasze siły. Spotkaliśmy się w ostatniej na naszej
trasie prowincji chińskiej o nazwie Yunnan. Wszelkie przewodniki jak
i wpisy na różnych blogach informują, że jest to najpiękniejsza
prowincja Chin. Piszą, że jeśli ktoś ma zamiar wybrać się do
Chin na krótko, to zdecydowanie powinien trafić tutaj. W dużej
mierze zgadzamy się z tym :). Zaczęło się od Kunming. Ewa z
Kamilem dotarli tam dwa dni przed nami. Po naszym przyjeździe
próbowaliśmy troszkę nadgonić zwiedzanie miasta. Również w
nocnym wydaniu :) Buziaki nocowali w mieszkaniu u Estonki z CS my
natomiast u Pakistańczyka w akademiku. Było to o tyle ciekawe
doświadczenie, że ze względu na przestrzeganą tam cieszę nocną
(od 24 do 6.30) musieliśmy przeskakiwać wraz z całym naszym
bagażem, ogromną bramę wejściową, ponieważ żaden strażnik tam
w tym czasie nie siedzi :D
Miasto
w miarę przyjemne, ale my chcemy Dali... ;) Wczesnym rankiem
wyruszyliśmy w poszukiwaniu autobusu, który nas tam dowiezie. Po
kilku godzinach udało się. Dotarliśmy do Dali :) Naszym głównym
założeniem był jednak trekking wokół znajdującego się tam
jeziora Erhai, więc trzeba było jeszcze tam się przedostać.
Miasto Dali podzielone jest na nowe i stare, stąd też tuż po
wyjściu z autobusu nadal słyszeliśmy od kierowców, że mogą nas
zawieść do Dali, co wydawało nam się śmieszne, gdyż właśnie
tu wysiedliśmy. :) Kierowani przez miejscową ludność, znaleźliśmy
busa, których nas wywiezie poza granice miasta. W chińskich busach
wykorzystuje się dosłownie wszystkie miejsca. Również te w
przejściu. Mają ze sobą małe plastikowe siedzonka i rozstawiają
je na całej długości. I tym razem Ewa z Kamilem mieli okazję z
nich skorzystać. Głodni po całej drodze, szukaliśmy jedynie
jedzenia. Zaczepione przez nas lokalne kobiety, wskazały nam drogę.
Ale co to, wiejskie wesele? :D Mnóstwo ludzi siedzi przy stoliczkach
zapełnionych jedzeniem. Jedna kobieta wprowadziła nas również na
„salony” wzbudzając w innych sporo zdziwienie. To podwórko
przeznaczone było dla starszyzny, głównie mężczyzn. Zmieniła
więc zdanie i zaprowadziła nas na drugą stronę ulicy, na podwórko
dla młodzieży. W try miga zorganizowała dla nas stolik
(prawdopodobnie prosząc jednych gości, żeby zabrali jedzenie na
wynos;p) i zaczęło się znoszenie dla nas pyszności. Uradowani
jedliśmy ze smakiem :D Ustaliliśmy, że była to impreza dla całej
wioski, ze względu na narodziny, tudzież chrzest dziecka. My to
mamy farta :) Najedzeni, napici i zadowoleni ruszyliśmy w końcu nad
jezioro. Mijane wioski były niesamowite. Stare, w dużej mierze
drewniane, z pięknymi chińskimi zdobieniami. Tak właśnie
kojarzyły nam się Chiny przed przyjazdem tu. Trasa przy jeziorze
okazała się nie do końca taka jak oczekiwaliśmy. Szliśmy bardzo
blisko brzegu ale asfaltową drogą. Zbliżał się wieczór więc
zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotów.
Wybrane miejsce wydawało się być idealne, jednak po jakimś czasie
okazało się częstą trasą na spacery. A może to był teren
prywatny, może pola uprawne? Tego już się nie dowiemy :p w każdym
razie nikt nas nie wygonił. Przyszły do nas, między innymi
miejscowe dzieci z Ipadem i dzięki słownikowi zadawały nam pytania
po angielsku, ciesząc się przy tym ogromnie i przestrzegały przed
pełzającymi tu wężami. Ale ta technologia poszła do przodu :)
Następnego ranka szliśmy dalej wokół jeziorka fotografując
piękne widoki. Wspomogliśmy się także stopem! Tu należy się
lekkie sprostowanie. Auto-stop w Chinach funkcjonuje ;) nasza
poprzednia próba nie powiodła się ALE najprawdopodobniej tylko z
tego względu, iż próbowaliśmy się wydostać z wielkiego miasta.
Jak widać w małych miasteczkach i wioskach, ten sposób
podróżowania jest znany. Zdarzyło nam się, że kierowca chciał
za to pieniądze, lecz po chwilach wyjaśnień udawało się obyć
bez tego. Będąc już na drugim brzegu jeziora, przyszło nam znowu
rozbić namioty. Tym razem nie było mowy o rozbiciu się na brzegu
gdyż było to za blisko ulicy. Zaliczywszy kąpiel w jeziorze,
złapawszy stopa do sklepu i z powrotem, zaczęliśmy wspinać się
pod górę. Po kilku minutach znaleźliśmy idealne miejsce na nasz
biwak. Przy rozstawianiu namiotów towarzyszył nam piękny zachód
słońca nad jeziorem :) Najedzeni jeszcze wczorajszą kolacją, tym
razem wystarczyły nam zupki chińskie ugotowane nad palnikiem ;p
Rankiem ustaliliśmy, że jedziemy już dalej do wąwozu Tiger
Leaping Gorge, więc przy pierwszej okazji złapaliśmy ponownie
stopa aby dostać się na dworzec. Droga okazała się na tyle długa,
że dotarliśmy do początkowej wioski dopiero o 23. Ciemno, zimno,
głucho.. Do hostelu dobijaliśmy się dobre 25min, na szczęście
właściciel nas usłyszał i nam otworzył.
Od
samego rana wyruszyliśmy na trasę. Całość miała wynosić 16km
zatem podzieliliśmy to na dwa dni trekkingu. Tiger Leaping Gorge
jest uznany za jeden z najgłębszych i najpiękniejszych wąwozów
na świecie. Krętymi drogami wzbijaliśmy się ku górze. Pogoda
znów nam dopisuję więc doskonale widać krajobraz. Wszędzie
wysokie skały, wąskie drogi, gdzieniegdzie wodospady i przepaść
na dnie której płynie rzeka. Pięknie. Na niektórych oddalonych
szczytach widać pozostałości śniegu. Na trasie często mijają
nas miejscowi ludzie z końmi tudzież osłami, ale zero turystów..o
jak miło ;) Droga wciąż prowadzi pod górę, nie zawsze jest
łatwo. Doszliśmy do miejsca gdzie zaczęła się droga „28
zakrętów”. Razem z Ewą liczyłyśmy je jakiś czas, ale nie było
im końca :p Na górze, dosłownie kilka minut przed chłopakami,
wspięła się kobieta (około 60/70 lat) i w jednym z miejsc
ustawiła swój szlaban. Za jego przejście i możliwość zrobienia
zdjęcia trzeba było zapłacić 8 juanów. A to dopiero absurd! Jak
można w takich miejscach postawić swój szlaban skoro i tak
wejście na szlak jest odpłatne?(my jednam mieliśmy to szczęście,
że kasy biletowe były jeszcze zamknięte kiedy wyruszyliśmy, ale
ciiii..... :D) Grzecznie odmówiliśmy i dosłownie kilka metrów
dalej mogliśmy robić równie piękne zdjęcia jak tam. Echh,
pomysłowi Chińczycy :p Po kilku godzinach marszu doszliśmy do
hostelu o nazwie „Połowa Drogi” to też postanowiliśmy zostać
tam na noc :) Po śniadaniu wróciliśmy na szlak. Tym razem
mijaliśmy się kilkakrotnie z innymi turystami. Rzeka płynąca na
dnie wąwozu stawała się szersza, lepiej było ją widać. Nadawało
to całości jeszcze lepszy efekt. Krótką przerwę zrobiliśmy po
dłuższym czasie w kolejnym hostelu, który okazał się, być
położony wysoko ponad wioską. Klimat bardzo miły :). Właściciel
z radością podał nam herbatę i orzechy do przygryzania. O zimnych
napojach mogliśmy jednak pomarzyć :) Najgorszy był fakt, iż droga
powrotna prowadziła dokładnie tędy którędy weszliśmy. Brak
możliwości odbicia na inną trasę, zatem wspinaliśmy się ponad
30min aby usiąść na jakieś 15min :p Na trasie znajdowało się
jeszcze kilka prywatnych przejść za które trzeba było dodatkowo
płacić.. dziwactwo. Popołudniu, zmęczeni co nieco, z lekko
bolącymi kolanami od schodzenia w dół, zakończyliśmy nasz
odcinek. Wtedy nastąpiła szybka akcja załatwiania minibusu do
naszego pierwszego hostelu, zabranie pozostawionych tam przez nasz
rzeczy i ruszamy ku Szangri La. Dojechaliśmy tam wieczorem. Jest to
jeszcze na północ od wąwozu, usytuowane urocze miasteczko. Ze
względu na bliską odległość stamtąd do Tybetu, właśnie
tybetańska kultura jest tam zachowana. Architektura, ubrania, uroda
kobiet, świątynie, znacznie różniły się od widzianych przez nas
dotychczasowo.
Wszystko
byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że niestety wszystko to było
przygotowane pod turystów. Ulice bowiem zapełnione były zachodnią
ludnością. Na każdym rogu stragany z pamiątkami, zachodnie
knajpy, wszędzie angielskie menu i rzecz jasna ceny podniesione o
ponad sto procent. Krążyliśmy ulicami, odwiedzając polecane
miejsca. Między innymi trafiliśmy do Świątyni Kurczaka. Wokół
niej było wiele zwierząt, nie koniecznie kurczaków :p Główną
atrakcją były dla nas bawoły i krowy zjadające wszystko co
spotkały na drodze. Przede wszystkim były to kartony po
fajerwerkach, ale również nie straszne im było zniszczenie
ołtarzyku, na którym znajdowały się jabłka, przepyszne świece i
palące się kadzidła;) Po tych kilku wspaniale spędzonych dniach,
w pełni usatysfakcjonowani urokami Yunnanu, wróciliśmy do Kunming.
Po dwóch dniach przeznaczonych na regenerację oraz generalne
pranie, ruszyliśmy już na granicę z Wietnamem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wstaw komentarz